Ludzie! Pomocy!
Pan W zaprosił mnie na koncert do Filharmonii w połowie października. Zapowiedział, że on wystąpi w granatowym garniturze, pod krawatem. Sami rozumiecie, że w tej sytuacji nie mogę pójść w byle kiecce oraz łapciach.
Sukienek posiadam kilka, ale mam problem z butami. Szpilek, koturn itp nie mogę nosić także ze względu na kontuzję stopy ale przede wszystkim dlatego, że jestem kaleką i mogłabym się zabić. A na pewno wywinąć spektakularnego orła na oczach wszystkich. Zatem buty płaskie czy coś w tym stylu.
Jest niestety jeszcze jeden problem: stopę mam szczupłą. W butach sznurowanych noszę rozmiar 38, bo lubię jak palce mają luz. Ale buty w tym rozmiarze bez sznurówek spadają mi ze stóp. Natomiast każdy rozmiar 37 jest za krótki.
Jakieś pomysły? Może nazwy sklepów? No i fason…
75.
Z okazji sześćdziesiątych urodzin dostałam niesamowite wręcz poczucia bycia ważną dla wielu ludzi.
Bardzo to było miłe, zaskakujące i wzruszające. Bo gdzieś tam na dnie wciąż mieszka we mnie mała dziewczynka i nastolatka, o której matka mówiła, że „nigdy jak ludzie” i że „z nikim w zgodzie”.
Namacalnymi dowodami tej obecności były kwiaty, kartki, życzenia elektroniczne. Prócz tego prezenty:
google hub – od Pana W
mikser do smootje – od EMa
karta podarunkowa na lunch – od Izy
Pani Walewska i „dorosła” torebka od Kasi z Klippan
Dalslandzkie specjały i rękodzieło od Adasia
oraz prezent specjalny: wycieczka do Oslo od Misi, Yankiego, Mela i Zuzu – wraz z nimi.
Dostałam też coś specjalnego: uścisk od syna. A nawet dwa. Ale żeby nie było za słodko, powiedział, żebym się nie przyzwyczajała, bo następny na kolejne sześćdziesięciolecie.
Pan W został zaprezentowany rodzinie i przyjęto go z życzliwością.
Koleżanek też zatwierdził wybór.
Pierwszy tydzień spędzaliśmy miło na szwędaniu się på Havårud, Lysekil i Trollhättan. Tosia była u EMa, Basil u Misi. W domu rządziła Dorka. Pan W był nawet nieco zazdrosny, bo Dorka dawał mi się głaskać, zjadała smaczki z mojej ręki, a na spacerach latała jak jojo bo sprawdzała czy się nie zgubiłam. Robiła to po swojemu czyli leciała za plecy Pana W dobiegała do moich nóg i wracała na przód stada. Na wąskich ścieżkach notorycznie skrobała mi marchewki.
1 września Yankie otrzymał klucz od własnego mieszkania. No i ze względu na pracę EMa musiałam zabrać Tosię do siebie. Następne dni były więc nieco stresujące, bo panny, spotkawszy się w ciasnym przejściu nie szczędziły sobie wyrazów nieżyczliwości. Kilka razy doszło do paszczo-czynów, na szczęście bezkrwawych.
Pan W co wieczór zażywał kąpieli z zimnym jeziorze i nie było, że zimno, wieje, deszczy. Choć pogoda nam w zasadzie sprzyjała.
Ogólnie całe 12 dni upłynęło nam miło, choć było kilka zgrzytów, które musieliśmy omówić. Nic nadzwyczajnego- takie docieranie się, różnice pomiędzy wyobrażeniami a wdrukowanymi schematami.
Objawiły się różnice:
Ja nadal jestem skowronek, a on jest sową.
Ja wstaję rano i już bym coś, gdzieś, a on śpi. Godz 7, 8, 9… Ludzie, ile można spać?!
On na śniadanie jajecznicę na boczku, a ja najchętniej coś lekkiego…
Ja usiłuję się skupić (musiałam choć trochę pracować), a ten właśnie wstaje i ma chęć na konwersacje.
Ja bym gdzieś pojechała, coś pooglądała, gdzieś połaziła, on – da się wyciągnąć na chwilę, ale nie żeby iść 45min na punkt widokowy i przez 15minut się gapić na widok jeziora. Za to w muzeum odczytywał każdą, jedną cholerną tabliczkę!
A najgorzej oglądać z nim film, który on już zna. Uprzedza fakty, ostrzega, że tu w tym miejscu należy się śmiać, spoileruje. Wszystko inne zniosę, ale za spoilerowanie mogę zabić.
Nie ukrywam, że choć przy pożegnaniu oczy mi lekko wilgotniały, to sobotę spędziłam rozkoszując się samotnością. I niedzielę też.
A Pan W przeprosił mnie, bo cieszył się na powrót do domu. Więc choć w jednym jesteśmy zgodni.
Więc od dziś powrót do rzeczywistości. On w pracy, ja też.
Za oknem szaro, coraz więcej liści na trawie, coraz zimniejsze poranki.
Jesień przyszła.
74. Doturlałam się
do sześćdziesiątej jesieni.
To dziwne, bo w duszy mam maksymalnie 35lat.
73.
Pan W przyjechał tuż przed godziną drugą.
Czekałam cała w nerwach bo, gdy zjechał z promu straciliśmy kontakt. Roaming mu się nie uruchomił.
Wpadłam w panikę i nie wiedziałam co począć. Bo idzie noc, a tu pół Szwecji przed nim. Droga z Ystad do mojego miasta to pół biedy: dzień wcześniej przegadaliśmy trasę, zapisał sobie numery dróg. Ale jak znaleźć moją ulicę już w mieście?
Na szczęście jego mała Toyka wykazała się rozumkiem czyli swoim własnym systemem GPS i dowiozła moich gości pod mój dom.
Gości – bo przyjechała też Panna Dorka. Wysiadła z auta z godnością, nie zaszczyciwszy mnie ani jednym spojrzeniem. Nawet nie próbowała mnie powąchać. Całe jej ciałko mówiło: trzymaj się ode mnie z daleka, ty potworze.
No ale szeleczki dała sobie zdjąć, gdy Pan W brał prysznic.
Okazał się (PanW) „duktig pojke” czyli mądrym chłopcem i zrobił wszystko co trzeba, by mu się ten roaming uruchomił, ale nie zadziałało. Później będzie czatował z pomocą techniczną.
Moje futrzaki poszły niestety na wygnanie: Basil do Misi, Tosia do eksa.
Trochę żałuję, że Pan W nie pozna obojga, nie zobaczy jak kot z prowokacyjnym „brrrrruuu” przesmyka się pod tośczynym nosem, by w ostatniej sekundzie zerwać się do biegu… Tośka też się zrywa, bo jak uciekają to trzeba gonić, ale nim wystartuje- Basil już siedzi na szafie z miną niewiniątka „Mamusiu, a Tośka to się bije”.
Pogoda ma być niestety taka sobie, raczej ma padać, temperatury też bardziej wrześniowe.
Mimo to mam nadzieję pokazać Panu W „moją” Szwecję. On chciał do Sztokholmu, ale ustąpił, gdy obiecałam mu szkiery na zachodnim wybrzeżu i akwedukt w Håverud. I całe szczęście.
Teraz sobie śpią oboje, a walczę z bólem głowy, oczywiście. Stres + zarwana noc=migrena.
Damy radę, jutro będzie lepiej.
Dopiję kawę i zobaczę czy Księżniczka Dorosława da się zaprosić na spacerek. Ten psiak ma charakter…
Pod koniec tygodnia chcę zabrać Tosię. Macie jakieś doświadczenia w socjalizowaniu wielkiej i zazdrosnej melepety z 10kg charakteru i lęku?
Rady chętnie przyjmę
72. Skärhamn














71.
Mało mnie tutaj bo w sumie nic się nie dzieje. A jednocześnie dzieje się dużo, ale takich rzeczy, które są nie do opowiadania. I nawet nie dlatego, że cenzura, tylko dlatego, że tego się nie da opowiedzieć.
Nie da się streścić codziennych, kilkukrotnych rozmów w Panem W, bo to dryfowanie od tematu do cytatu, do piosenki, filmu, uczuć, żartu i nie wiem czego jeszcze.
Jeszcze nigdy, z nikim nie miałam tak bardzo szczerej, pełnej otwartości, relacji.
W skrócie – miłość kwitnie. A ja żyję tu i teraz. Nie oglądam się za siebie, nie grzebię w przeszłości. Nie patrzę do przodu, nie snuję planów i nie tworzę scenariuszy. Będzie co ma być.
Choć oczywiście, gdzieś na dnie duszy, leży taki obraz: on z pierścionkiem, może nawet przyklęknąwszy, prosi mnie „wyjdź za mnie”.
I coś tam w mojej duszy, może tamta młodziutka Kasia, chce tej pewności, tego namacalnego dowodu, że wreszcie ktoś mnie wybiera, ktoś chce ze mną być. Nie z przymusu, z obowiązku, a z najprawdziwszego uczucia. Tyle, że dorosła Kasia wie, że to żadna gwarancja, że przecież mimo całej mądrości, nadal nie mamy wpływu na to co czujemy i że tak jak rozbłysło – może zgasnąć.
Dlatego cieszmy się chwilą.
Za 4 dni przylatuje koleżanka Italianka czyli Emigrata.
A za dni 12 przypływają PanW i Dorka.
Jest jesiennie, wietrznie, chłodno i chmurno rankami.
Wieczorami i rano już muszę zapalać lampki.
Jesień idzie. Nie ma na to rady.
Ale wierzę, że też będzie piękna.
70.
Zrobiło się jesiennie i gęsi zaczynają się pojawiać na niebie.
Idzie jesień… Noce są chłodniejsze, choć w dzień nadal ciepło. Tradycyjnie na weekend pogoda się kiepści, ma padać i być chłodniej.
Dla mnie to w zasadzie bez różnicy, ale notuję tę dziwną prawidłowość.
Odliczam dni do przyjazdu gości.
14 i 22. I nie mogę się doczekać.
Pan W wprowadził się w moje życie na dobre. Jest stałym punktem poranka, popołudnia i wieczoru.
Mniej czytam, mniej oglądam, za to JESTEM. I rzadko wybiegam myślami w przyszłość, bo wtedy zaczynam się bać. Staram się też nie grzebać w przeszłości. Z całej siły zakotwiczam się w codzienności, by się nią cieszyć. Niech trwa tu i teraz.
Topór z EM zakopany na dobre, ale stwierdzam, że przyjaźnić się z nim nie dam rady.
Wczoraj spędził u mnie dwie godziny.
Miał być na 18 w Skovde, żeby odebrać „koleżankę” ze Sztokholmu, ale pociąg wystartował dwie godziny później (Sorry, taki mamy klimat – to norma w Szwecji. Pociągi są drogie i mało punktualne). No i przyszło mi te dwie godziny spędzić z kolegą byłym.
Wyszedł, a ja zostałam – zdenerwowana, zdołowana z lekka, znowu „unieważniona”.
Taki drobiażdżek: opowiadał gdzie i jak spotkał koleżankę (banał czyli portal randkowy). No i że „nie dość że znak zodiaku panna, to z brązowymi oczami, a ja nie lubię brązowych przecież”. ZERO refleksji, że może mi być przykro.
Pamiętacie scenę z Nigdy w życiu gdy Judyta mówi do Tomasza kotku, a on warczy „Nie mów do mnie kotku”. A potem jest scena w sądzie, Jola mówi do Tomasza „Mówiłeś o naszych planach, kotku?”
Na to Judyta przedrzeźniając „Kotku?”
A Tomasz odpowiada „No wiesz, zależy kto mówi”.
Ja wiem, że EM nie mówi tego celowo, by dokopać, on po prostu klepie bezrefleksyjnie co mu do głowy przyjdzie. Ale nawet jakbym mu powiedziała, że sprawił mi przykrość, to powie, że to ja jestem sama sobie winna.
Tak więc – życząc mu wszystkiego najlepszego, doceniając to, że w sprawach technicznych mogę się zawsze do niego zwrócić, postanawiam sobie jednak nadal ograniczać kontakty.
Tymczasem w domu mam sublokatora: synka, który przeniósł się do mnie na czas wizyty „koleżanki” EMa. 1 września synek dostaje swoje własne mieszkanko i wreszcie będzie miał swój własny kąt.
69.
Chyba w końcu zakopaliśmy topór wojenny. Eks i ja.
Wczoraj gadaliśmy przez telefon, życzliwie, bez szpil.
Choć oczywiście EM to EM, więc tak całkowicie gardy opuścić się nie da.
Pomału planuję wizytę Pana W.
Będzie miał facet wyzwanie: spotkać całą moją rodzinę w gromadzie. A zaraz potem Adasia. Starszy brat i najlepsza przyjaciółka w jednym muszą tę relację pobłogosławić przecież.
I trzeba będzie zintegrować dwie panny, a każda charakterna: Tosia i Dosia.
Będzie się działo.
Myślę o tym z uśmiechem i trwogą. I odliczam dni. 28.
A tymczasem poniedziałek. Robota. Mam plan na dziś, oby mi nic nie przeszkodziło.
68.
Synek wrócił z Pragi. Przywiózł zachwyt, ekscytację oraz prezenty dla mamusi: breloczek z zegarem astronomicznym, skarpetki z Sąsiadami (jedna czerwona, jedna żółta) oraz futerał na okulary z Zodiakiem Alfonsa Muchy.
Opalił się, pojadł knedlików z gulaszem, popił piwa. Nie zobaczył wszystkiego, choć zrezygnował z Drezna, ale uznał, że pojedzie innym razem, jak już zobaczy w Pradze to, czego dotąd nie widział.
Po cichu szepnęłam, że Wilno, Ryga i Tallin też się warte odwiedzenia, zapalił się. Oby moskiewskiego bandziora szybciej pochłonęła jakaś zaraza…
Misia w drodze na Nordkapp.
EM pojechał do Sztokholmu, spotkać się z nową koleżanką. Fryzjerka bowiem jakoś nie wykazuje się chęcią do bliższej integracji. Co notuję z pewną satysfakcją… Misia stwierdziła: nie znam tej kobiety, ale ojciec tak mi ją obrzydził, tym wiecznym gadaniem na jej temat, tym „a Ewa powiedziała…”. Wiem, że to nie jej wina, że to niesprawiedliwe, ale nawet nie chcę jej poznać.
Czym wyraziła i moje uczucia. Choć odkąd mam pana W. w moim życiu, skłaniam się do myślenia: niech i eksowi się poszczęści, będzie o jednego szczęśliwszego człowieka więcej na świecie.
A u mnie lato w pełni. Ciepło, bardzo ciepło. A popołudniami wręcz gorąco.
Coś mnie pogryzło…
Albo mam uczulenie na coś, na przykład na truskawki, których sobie w tym roku nie żałuję. Spożywam je z bitą śmietaną, dzięki czemu cukier mi nie szaleje.
Najdziwniejsze jest odkrycie, że po zjedzeniu białej bułki pszennej, nawet z serem i wędliną, cukier skacze bardziej niż po solidnej porcji lodów.
67. Lato
Misia i Mel oraz ich kamper są gdzieś koło Jokkmokk. Nie mają internetu, więc niewiele zdjęć dostaję, ale widzę że mają pięknie.
Budujące jest to, że są ze sobą już ładnych kilka lat, a wciąż lubią być tylko we dwoje.
Zuzu gdzieś w Bułgarii na plaży z tatą, bonus mamą i rodzeństwem.
A Yankie jest w Pradze. I tu najfajniejsza rzecz. Ta podróż to prezent dla mnie na 60 urodziny. I miałam rację prosząc o to!
Dzwoni, wysyła zdjęcia. A brzmi tak, że cała treść mi umyka, bo słucham tonu jakim mówi mój syn. Głos ma pełen energii, radosny, bo zmęczony fizycznie. Śmieje się otwarcie, na cały głos, takim śmiechem jakiego jeszcze nigdy u mojego syna nie słyszałam. To najlepszy prezent jaki mógł mi dać mój syn: swoją radość z życia.
A ja znowu byłam w Kołobrzegu. Wyjechałam we czwartek nad ranem, wróciłam w poniedziałek tuż przed północą.
Duduś czekał na mnie na peronie. I znowu w deszczu. To już chyba będzie taka nasza tradycja, że witamy się w deszczu.
Było … spokojniej niż za pierwszym razem. Mniej motyli, więcej codzienności, czasem tej trywialnej, ale dzięki temu normalniej.
Wzięłam szydełko, książkę, audiobooka, w zapasie były filmy, no i muzyka. Poza muzyką – reszta okazała się nieużyteczna. Tematy się nam nie kończyły. Gadaliśmy i gadaliśmy.
Ach! Kąpałam się w morzu, choć w wodzie było tylko 18 stopni i zamoczenie punktów wrażliwych było wyzwaniem. Ale super!
Dorka- psiorka mnie zaakceptowała. Pozwala się czasem pogłaskać, choć nadal szczerzy ząbki, jeśli to trwa za długo. Jakieś bydlę musiało ją bardzo skrzywdzić, dotyk ręki źle się jej kojarzy. Mimo to nie poddaję się i cierpliwie pracuję na jej akceptację. Rzucam patyki do morza, a ona mi je przynosi i kładzie pod nogi. Podsuwam przysmaczki zawinięte w rolkę od papieru, których ona jeszcze nie potrafi otworzyć. Poszła za mną na spacerek choć ciągle się oglądała za Dudusiem i nie dała się zaprowadzić nad morze.
Rozstanie nie było łatwe. Na szczęście za 33 dni oni przyjadą do mnie na całe 12 dni. Bilet kupiony, pieski paszport załatwiony, urlop klepnięty. Martwię się jak się pogodzą nasze dziewczyny, ale wierzę, że da się to jakoś pogodzić. Choć plan alternatywny czyli Eks też jest opracowany.
A u mnie lato na całego. Gorąco. Temperatura w nocy oscyluje pomiędzy 18 a 20 stopni.
A tymczasem trzeba pracować.
Piosenka odkryta w Kołobrzegu…