40. Trzy tabletki później

Tosia się wyciszyła.
Nie zwróciłam uwagi wcześniej, że strasznie była ostatnio pobudzona. Dyszała, kręciła się, lizała, cmoktała, o byle stuknięcie na schodach podnosiła larum takim wysokim histerycznym tonem.
Takie zachowanie jest normalne dość przy rui, ale potem powinna być jak zawsze wyciszona. Oczywiście nie wiedziałam, że ruja przeszła na dobre, więc ta nadaktywność tolczyna mnie nie jakoś nie dziwiła.
Aż do wczoraj wieczór, gdy pies położył się …jak pies. I ucichło.
Aż mnie ten spokój uderzył, bo dawno tego nie było.
Dziś oczywiście obserwacji ciąg dalszy.
Rano jeszcze sporo krwi w moczu.
Ale po południu mniej, parę oddzielnych kropel…
Nieśmiało zaczynam mieć nadzieję, że leczenie jednak działa…

Ale kciuki uprasza się trzymać nadal.

39. Tosia -raport o stanie zdrowia

Badanie moczu wykazało sporo krwi, białych ciałek i bakterii.
Tośka waży 39,9 czyli wcale nie schudła jak sądziłam.
Nie ma gorączki. Brzuch nie napięty, pozwalała się gnieść bez problemu. Serce pracuje normalnie. Jest wesoła, psoci jak zawsze, je i wydala jak zawsze.
Vulva obkurczona i zamknięta, co znaczy, że już po rui i krew raczej nie stąd.
Niepokojąca jest krew w moczu oraz to, że dwa wieczory pod rząd nasikała w domu (a nie robi tego nigdy), choć wcześniej była na dodatkowym spacerze…
Weterynarka Helena pytała mnie o zgodę na różne badania typu USG, różne badania krwi, a ja się zgodziłam. I tak miała być kłuta bo wciąż szukamy właściwej dawki leków na tarczycę.
Ale gdy Helena wróciła zaproponowała inne rozwiązanie.
Ponieważ wszystko wskazuje na infekcję dróg moczowych to po prostu podamy leki i zobaczymy czy będzie poprawa.
Drogie badania zdążymy zrobić gdyby się okazało, że leczenie nie działa. Czuję w tym rękę Katariny, właścicielki, bo ona z tej starej, niemodnej dziś szkoły, gdzie zawodowa moralność ma iść w parze z wiedzą. Pomagać -tak, brać uczciwą zapłatę za to-tak. Naciągac klienta na koszty – nie. To dlatego tam chadzam z moimi zwierzętami od czasów P-Suni i Kocia.
W piątek konsultacja telefoniczna. Lek do tej pory powinien zadziałać i powinno być widać lekką choćby poprawę.
To lecę do apteki.
I trzymajcie kciuki, żeby zadziałał.

38. Z listu do koleżanki

Kupiłam sobie lokówko-prostownicę. Bo jak idę spać z mokrą głową to rano mam trójkątną głowę. Zawsze i niezależnie od długości włosów. 
No to kupiłam tę prostownicę, żeby szybko i bezproblemowo poprawić sobie fryzurę. 
I jest tak: z lewej zazwyczaj wychodzi fajnie, natomiast z prawej… tak sobie, choć lepiej niż przed zabiegiem. 
Potem idę z Tośką na spacer. 
Wracam… i z lewej (czyli tam, gdzie było ładnie) śladu po zabiegu nie ma. 
Z prawej… został ślad w postaci tego jednego pasma, które ułożyło się dokładnie tak jak NIE CHCIAŁAM.
Kwintesencja mojego życia. 

37. kronikarsko

Z kronikarskiego obowiązku spieszę donieść, że znowu, noc w noc, śni mi się Szefica Baśka.
To znaczy że znów jestem w trybie „Panika na temat pracy: Oesuuu, nie zdążę!”
raporty VAT za kwiecień już za dwa tygodnie, a u mnie ciągle coś…
Najpierw nie mogłam się zebrać, bo zrobiłam sobie ulgowy tydzień z którego nie wiedzieć czemu zrobiły się dwa.
Ogólnie to tak do środy się pętałam, potem podjęłam męską decyzję, że trzeba się brać do roboty i już, już zaczynałam jak zaczynało się dziać i dzieje się nadal.
A to klient, któremu robiłam tylko zamknięcie roku, bo resztę robił sam… I znowu jak durna dałam się wpuścić w maliny…
Rok 2019 dochód z firmy w ogóle nie zadeklarowany,
rok 2020 i 2021 dochód zadeklarowany nie zgadza się z księgami.
Od roku 2019 brak odpisów amortyzacyjnych na kupioną maszynę.
W 2020 w ramach odpisu wystąpił zakup jakiejś pierdółki… – co pokazuje, że klient nie ma zielonego pojęcia o tym jaka działa księgowanie i odpisy środków trwałych.
2022 – Koszty upomnień zaksięgowane jako minusowa sprzedaż ze stawką zwolnioną
Raporty VAT zrobione od przypadku do przypadku i tak w kilku miesiącach sprzedaż została zadeklarowana za późno.
Masa pogubionych dokumentów. Nie mówiąc o tym, że nic nie zostało zapłacone na czas.
W deklaracji rocznej … szkoda gadać, ogólnie widać że facet nie ma najmniejszego pojęcia o księgowości. Ale i…że nawet nie próbował się dowiedzieć!
Ale ktoś mi tu nawet powiedział, że księgowość, to przecież nawet małpa może zrobić, bo to proste.
No… to tak właśnie wygląda jak robi to ktoś, kto tak uważa.
W efekcie klient zajął mi masę czasu, który realnie na fakturę nie da się wpisać.
Bo tak: klient pisze maila, ja odpowidam… Dwie minuty, nie? No nie… odłóż to, co robisz, przeczytaj, zrozum co klient chciał powiedzieć poprzez odczytywanie maila kilka razy osobiście i przez googla translate (tak, Szwedzi potrafią pisać tak, że choć rozumiesz każde słowo, to sensu nie rozumiesz). W końcu odpisz. Sprawdź trzy razy czy napisałaś poprawnie (składnia, związki frazeologiczne). Wyślij. Wróć do roboty, którą robiłaś. Skup się. Skup się. Skup się. Telefon. Inny klient. Skup się. Co na fejsie, czy XY mi odpisała? Skup się. Mail. Przeczytaj, odpowiedz, wyślij. Skup się. …
I tak w kółko.
Tak się pracuje jak się ma problemy z koncentracją uwagi.
Kiedy już w końcu dociągnęłam do końca tego klienta-samosię… zaczął wymyślać, że może on jeszcze poszuka czy ma jakieś kwity, a może bym mu przejazdy do pracy rozliczyła, a koszty kary za nieterminowe składanie deklaracji…
Powiedziałam STOP. Już nie ma na to czasu. Takie rzeczy to się robi w trakcie roku, a teraz czas nas goni. I niech się cieszy, bo dzięki mojej pracy wyszła mu nadpłata podatku. A w wersji pierwotnej było jakieś 20tys do zapłaty…
Do spółki z żoną (Polka, moja klientka, facet powinien jej pomnik postawić) ustaliłyśmy, że facet ma zakaz robienia księgowości samodzielnie, bo taniej mu wyjdzie jak ja mu to zrobię.
Poza tym walczyłam z programem, bo przejęłam klientów z innego biura, które też pracuje na Fortnoxie jak ja. I uznałam, że w takim razie zamiast księgowości w plikach najlepiej będzie po prostu przepiąć ich z licencji starego biura do mojego… Pewnie, że lepiej, ale zjadło mi to trzy dni…
Poza tym Tośka ma cieczkę. Normlka, babska rzecz. Ja bym tylko chciała wiedzieć co mi do cholery do głowy strzeliło, żem jej nie wykastrowała od razu? Aaa, prawda… szkoda mi jej było…i koszty mnie przeraziły. No, to teraz zapłacę podwójnie, bo możliwe, że coś złego się dzieje, i będzie trzeba usuwać wszystko w trybie nagłym.
Jakby ktoś z was kiedykolwiek decydował się psią dziewczynkę to kastrujcie jak tylko psiak dorośnie do odpowiedniego wieku. Nie wierzcie w bzdury o tyciu, zmianie charakteru, komplikacjach itp. A już na pewno nie wierzcie, że suka powinna choć raz urodzić. I nie kierujcie się głupio pojętą litością „ale jak tak, kroić taki słodki brzuszek?”
Niby doświadczona psiara a taka głupia.
Tośka teraz jest kompletnie urwana od rzeczywistości. Na spacerach albo stoi godzinę z nosem w jakiejś plamie, albo gna przed siebie, że mało nóg nie pogubię. Komunikacji nie ma z nią żadnej. Reaguje tylko na warczenie. Tak, warczę do Tośki.
Budzi mnie w nocy dyszeniem do ucha, więc się ubieram w cokolwiek i lecę na dwór, bo może naprawdę psu się chce…
W dodatku wygląda jakby dostała zapalenia pęcherza. Co trzy kroki przysiada jakby chciała siku, ale bez efektu. A w moczu pojawiła się krew.
To może nie być nic.
To może być coś poważnego.
We środę idziemy do weta na badanie krwi w związku z tarczycą. Zobaczymy i to.
Poza tym Ukraińcy się rozchodzą, wyprowadzają ze wspólnego mieszkania, więc… Zgadnijcie kto musi załatwić jednemu przeniesienie mediów, a drugiemu oddzielne umowy na media?
W dodatku muszę wreszcie ustalić co muszę mieć od by móc sprzedać mieszkanie w Polsce, więc trzeba zadzwonić do jakiegoś notariusza w Polsce a potem umówić się na wizytę u notariusza w Szwecji. Ale najpierw uzgodnić z moją córką termin…
A właśnie wyskoczyła mi przypominajka, że obiecałam jednemu klientowi pomóc z wnioskiem o obywatelstwo…

Mao casu kruca bomba mao casu.

Acha. Czy ktoś może przeczytać „Ten dziwny wiek” Kiley Reid? Bo to podobno doskonała książka o rasiźmie a ja uważam, że to nie o rasizmie a o głupocie ludzkiej, chamstwie i problemach pierwszego świata. Więc może ktoś przeczyta i mi wytłumaczy czego nie rozumiem?
A jak chcecie porywającą, ale bardzo trudną tematycznie historię to polecam „Do widzenia Lily” Stevena Rowley. Najlepiej w postaci audiobooka czytanego przez Maciej Więckowskiego. Ten sam lektor czytał mi kilka miesięcy temu „Gujcio” tego samego autora.
Gujcia wam polecam. To książka, gdzie człowiek leje łzy, by za chwilę się śmiać jak głupi do sera.
W ogóle Więckowski czyta bosko. To już któreś z kolei moje z nim spotkanie.
A np. ten, co czyta Pani March kompletnie mi nie pasuje. Przestałam słuchać, przeszłam na ebooka, bo kompletnie mi nie leżał i zamiast skupiać się na treści walczyłam z irytacją.

A poza tym jak lubicie stare polskie filmy to polecam dwa adresy:
https://ninateka.pl

W weekend obejrzałam Potop i Pana Wołodyjowskiego.
Oraz
https://35mm.online/

Tu jest spory wybór filmów Barei. Legalnie i bez ograniczeń geolokacyjnych.
To lecę do roboty.

UPDATE.
Pani vet kazała mi złapać mocz Tośki… No to teraz będę na spacerze latała i zbierała nie tylko kupy, ale i siki. Do słoiczka.
Tośka umrze ze śmiechu.

36. Pod wieczór w Skultorp

Całkiem przypadkiem wylądowałam wczoraj w małym miasteczku tuż za Skövde.
Nie planowałam zwiedzania, choć wiedziałam że pewnie będę miała chwilę, aparatu taszczyć nie zamierzałam, bo po co?
Wszak wszystkie szwedzkie miasteczka są takie same. To znaczy: tak samo brzydkie.
Otóż Proszę Pani Zarozumialskiej: Szwecja utarła ci nosa i pokazała, że guzik wiesz, bo guzik widziałaś.
Z braku laku fotografowałam telefonem, więc jakość taka sobie…
Na początek przepiękny i strasznie przytulny kotek.

Wieczór był ciepły, cichy, pachnący a mijani ludzie uśmiechali się i pozdrawiali słysząc nie-szwedzką mowę.

Tak, że tak.
Biję się w piersi i obiecuję sobie zgłębić świat szwedzkich miasteczek. Może jednak tych pięknych jest więcej niż kilka… jak Vadstena, Marstrand czy Skara…

35. Maj miesiącem książki

Za PRLu tak było.
Gdzieś tam, w dalekim świecie, odbywały się targi książek, jakieś spotkania z autorami…
Ale do nas, do małego miasteczka warmińskiego nic z tego nie docierało.
No, może jakaś krótka migawka w telewizorze …

Wraz z końcem kwietnia skończyłam Jeżycjadę. W sam raz, bo akurat skończyłam coroczne „pitolenie”, podczas którego nie miałam siły na cokolwiek innego. A może nawet wręcz potrzebowałam klimatów, które dałyby mi odczucie, że świat to miejsce przyjazne a ludzie są serdeczni i dobrzy.


Kwiecień się skończył. Sięgnęłam po Stację Jedenastą Emily St. John Mandel. Tak na odmianę: po słodkościach Jeżycjady – postapo, dla wyrównania. Tu się jednak srodze zawiodłam, bo zupełnie inaczej niż w większości książek tego gatunku, z tej bije … nadzieja i wiara w ludzkość.
Ogólnie piękna to była opowieść i strasznie trudno mi było się wyrwać z tego świata. Tym bardziej, że na głowie miałam jeszcze kwartalny VAT, a klienci jak jeden do jednego przysłali dokumenty na ostatnią chwilę.
Sięgnęłam więc po serial … i srodze się zawiodłam.
Serial podobno dostał jakąś nagrodę nawet, ale…
No bo wiecie… Zaraza panuje, nie? Wirus zabija w ciągu kilku godzin, nie?
Umierają wszyscy, albo prawie, nie? A gościu włazi do mieszkania sąsiadki i nawet nie obwiąże sobie twarzy szalikiem… Włazi jak do siebie, jakby wiedział, że może, że nic mu nie grozi, i to nawet nie chodzi o wirusa, ale o sąsiadkę, która może się czaić za rogiem choćby z patelnią…
Ileś tam miesięcy później ten sam bohater zapala sobie skręta, znalezionego obok trupa…
Było jeszcze sporo innych absurdów… no i serial jest niestety luźno oparty na motywach książki. Jest zagłada, koniec cywilizacji, jest Wędrująca Symfonia oraz lotnisko Severn City…ale to wszystko.
Nawet idea Podmorzan została zmieniona.
Ale jak się nie zna książki, to może serial się może podobać. Mnie znużył i znudził, choć obejrzałam do końca.

Ale po Stacji jedenastej (książce) trudno mi było znaleźć coś, co wciągnie.
Natknęłam się na sagę, która się rozgrywa na Warmii, pomyślałam: czemu nie. Choć sag ostatnio unikam, bo odkąd ten gatunek się spopularyzował to każdy, kto potrafi sklecić sprawnie trzy zdania, pisze sagę.
Doczytałam do 80% i stwierdziłam, że nadal nic mnie nie obchodzą losy tych ludzi, bo są sztywni i płascy. Dobrzy są jednoznacznie dobrzy, źli są na dodatek głupi, a w tle plebiscyty i twierdzenia, że Warmia zawsze polska była… Otóż, obawiam się, że Warmia polską nigdy nie była…

Na koniec sięgnęłam po Małeckiego. Jakuba Małeckiego. Sąsiednie kolory.
Pierwsze zdanie… i wsiąkłam.
Jak ten człowiek pisze!

I tak czytając sobie tego Małeckiego boleśnie uświadamiam sobie, że by napisać dobrą powieść nie wystarczy umieć przelewać słowa na papier. Trzeba mieć „coś”.
Jak się tego nie ma – to się pisze jak Wioletta Sawicka.

Nie mam „coś”. Niestety.

34. Nadal maj

i to jaki!

Wiosna się rozpanoszyła. Pozdejmowała zimowe ciuchy, rozprostowała pomięte fałdy spódniczek, rozprostowała skrzydełka, rozpromieniła buzię w uśmiechu jak tysiąc słońc i zaczęła się kręcić w kółko.
Wieje pewnie od tych spódniczek i skrzydełek… ale miło wieje. Podwiewa, zawiewa, przewiewa, ale to ciepły miły wiatr.
Pewnie od tego uśmiechu zrobiło się nareszcie ciepło. Ale tak naprawdę. Gdyby nie wiatr byłoby upalnie.
Wybuchła zieleń. Wszystko stoi w kwiatach: trawniki, łąki, drzewa, nawet najmniejsze krzaczki. Na skarpie nad rzeką kwitną połacie narcyzów a ich słodki zapach czuć w całym parku. Kwitną forsycje i magnolie. I wiśnie. I pierwiosnki i fiołki i zawilce i przylaszczki.
Głóg pod moim oknem jeszcze nie kwitnie, ale wreszcie zmienił się z łysego drapaka w zieloną kulę. Srocze gniazdo zniknęło mi z oczu. A całą wiosnę widziałam jak srocza para pracowicie znosiła gałązki, by ulepszyć to, co zostało po pani gołąbkowej sprzed lat kilku.
Teraz gniazdo ma dach i kształt kuli.
Któregoś dnia widziałam jak jakaś sroka niepewnie przeskakuje z gałęzi na gałąź. Byłam pewna, że to jedno z rodziców…Ale nagle, znikąd na intruza spadła inna sroka. Intruz poderwał się do ucieczki, gospodarz za nim. Pofrunęły w kierunku pobliskiego bloku i gospodarz chyba odpuścił.
Może uda mi się zobaczyć sroczęta?
To by było…

Znowu zarobiona jestem po uszy, ale już tylko do piątku. Potem będę mogła już zwolnić.
W niedzielę pojechaliśmy obejrzeć groty po wydobywaniu ałunu, wapienne jezioro oraz piec do wypalania wapnia…

Wjechaliśmy parking. Chwilę zajęło nam szukanie trasy. Nawet zapytałam siedzący przy stoliku pań, ale nie wiedziały gdzie. Ale był słupek z pomarańczowym znakiem, to poszliśmy.

Ścieżka wiodła przez pastwiska, teraz jeszcze bez zwierząt, ale niestety ogrodzone z drabinkowymi przejściami w bramkach, by zwierzęta nie mogły się oddalić. Tosia miała ogromne problemy na każdej takiej drabince i musieliśmy kombinować. Szkoda, że na wejściu na szlak nie ma ostrzeżeń o takich zaporach… Ale przy wejściu na szlak często nie ma nawet opisu dokąd szlak prowadzi, oraz prawie nigdy nie ma informacji o jego długości. Więc czego tu wymagać?
Ogólnie to nawet fajnie się szło, ale męczyło mnie, że idziemy w złą stronę. Jak zawsze mapa, znaleziona w internecie, nie pokazywała punktów orientacyjnych, choć i tak była lepsza niż większość takich mapek bo przynajmniej miała kierunki świata.
Próbowałam dopasować tę mapkę do rzeczywiści, oraz google map, ale mężowi jak zawsze włączyła się mentalność plemnika.
IDZIEMY -IDZIEMY -IDZIEMY! Nie ważna mapa, dojdziemy. Byle do przodu.
I tak sobie wędrowaliśmy w takich okolicznościach przyrody.

Aż zobaczyliśmy jezioro.
EM już wpadał w satysfakcję. Że proszę bardzo: dotarliśmy. Miało być jezioro i jest.
Ale ja zwątpiłam. Bo akwen przed nami by duży. A ten, do którego ja zmierzałam, jest maleńki, tak mały, że na google map pokazuje się dopiero po kilkukrotnym powiększeniu.
EM już zrywał się do dalszej wędrówki, ale go zatrzymałam. Bo ja jednak chcę na mapę googla spojrzeć.
Zezwolił, łaskawie, tonem mówiącym „Ciekawe po co ci, chciałaś jezioro – masz jezioro, ciekawe co więcej na tej mapie zobaczysz”.
A ja zobaczyłam. Niestety więcej niż chciałam.
Jezioro to było Lången. A my szliśmy w przeciwną stronę, niż powinniśmy.

Na mapie wygląda blisko, ale od parkingu wędrowaliśmy dobre 40minut. Robiło się coraz bardziej sucho, Tośka zaczynała przydeptywać sobie jęzor, widać było, że jest już zmęczona, bo nie eksplorowała terenu, tylko szła pomiędzy nami dosłownie skrobiąc nam marchewki.
Zawróciliśmy.
Znowu mozolnie przeprowadziliśmy naszego baranka przez te koszmarne drabinki. Wreszcie znaleźliśmy się parkingu, gdzie płynął wartki, czysty strumień.
Tosia piła, piła, piła…

A ja uwieczniłam Kinnekulle z jeszcze innej perspektywy.

To ten wystający pagórek, po naszej lewej stronie, częściowo za drzewem.

I gdy Tosia się chłodziła, a ja wodziłam wzrokiem po okolicy, zobaczyłam słupek ze strzałkami.

Strzałka Sotaliden (na mapach jest Sotarliden) pokazywała ścieżkę po drugiej stronie drogi…. A my poszliśmy na ten Högsböla ängar. Noooo i teraz się wszystko zgodziło.
Podjechaliśmy kawałeczek w górę drogi i odkryliśmy drugi parking.
Ale już nie mieliśmy sumienia ciągnąć psa. A i sami byliśmy zmęczeni.
Co dziwne, nawet eM, który dotąd mógł iść kilometrami i nigdy nie bywał zmęczony, choć czasem bolały go nogi.

W poniedziałek wieczorem przyszła nasza córka. Misia przyjechała z Malagi na tydzień. Pobyła z Zuzu, odbębniła obowiązkowe spotkanie w pracy, no i nazajutrz leciała z powrotem. Będą tam jeszcze jakieś dwa tygodnie a potem wracają oboje do Szwecji (wreszcie, kurde).
Miśka miała lecieć z rana.
Pytałam jak dojedzie na Landvetter, powiedziała, że pociągiem.
– Pociągiem? Jesteś pewna, że dotrzesz na czas? – zwątpiłam. – Może niech Yankie cię zawiezie?
Nie, szkoda kasy, pociągiem taniej, bez problemu. Pociąg wyjeżdża około szóstej, o ósmej ma być w Goeteborgu, stamtąd pół godziny autobusem na lotnisko…luzik.
A wczoraj, ledwie otworzyłam oczy, telefon. Yankie.
– Matko, Miśka utknęła w Herrljunga – powiedział bez wstępów – Muszę ją zawieźć na lotnisko. Ty masz klucz od jej samochodu i podobno wiesz, gdzie stoi.
Zaklęłam. Powiedziałam, że mam klucz i gdzie Miśka zostawiła samochód. Rozłączyłam się. Wykonałam pracę myślową:
1. Yankie nie zna Miśki samochodu, a on ma inny automat niż zwykłe.
2. Yankie musi przyjść do mnie po klucz, potem wrócić na parking
3. Hyundai jest w garażu, Yankie ma klucz, a Hyndaia zna bardzo dobrze.
Zadzwoniłam:
– Weź Hyundaia, masz bliżej…itd…
W międzyczasie widziałam, że Miśka się dobija. Rozłączyłam się z synem, oddzwoniłam do córki. Ta oczywiście cała spanikowana, usiłowała wymóc na mnie jakieś nieracjonalne działania:
– To pojedź do Yankiego samochodem- ona
– Przejazd o tej porze, przez jedyny czynny w tej chwili most w mieście zajmie mi więcej czasu, niż jemu dotarcie do garażu- ja
– A może to bez sensu bo i tak nie zdążę – ona
– O której masz lot? Dojazd od nas na lotnisko, przez Herrljunga, to dwie godziny. Teraz jest 7:11. czyli o 9:11 powinnaś być na miejscu
Dojechali.
Szwedzkie Koleje (w tym także te regionalne) to kuriozum. Notorycznie się spóźniają, bywają odwoływane, potrafią utknąć w szczerym polu nawet na kilka godzin.
Gdy Miśka się dopytywała co się stało, i że ona musi zdążyć na samolot usłyszała odpowiedź, że trzeba było wybrać inny sposób komunikacji.
Ale oczywiście na każdym kroku są reklamy, żeby korzystać z komunikacji publicznej. Bo szybko i pewnie. No i to dobre dla środowiska.

A potem odprowadziłam córki samochód z miasta do ich domu. I pół dnia spędziłam martwiąc się, że go zepsułam. Bo wył mi strasznie, trząsł się i w ogóle słabo jechał. Obroty miał prawie na czerwonej granicy. Już prawie pod jej domem wydedukowałam, że jadę na pierwszym biegu …
Bo jej skrzynia ma możliwość przełączania w tryb manualny i ja chyba to zrobiłam. A potem nie umiałam tego zmienić.
Gryzłam się do wieczora, ona też. Zdążyła oczywiście na mnie nakrzyczeć
– To nie czułaś, że..? A to nie mogłaś..? A dlaczego..?
Dlaczego ja się znowu wpakowałam w jakąś przysługę dla mojej córki?!
Wieczorem, gdy eM wrócił do domu, wsadziłam go samochodu i zawiozłam na oględziny samochodu.
Odpalił, rozkminił, pojechał, przygazował, wrócił.
Nic mu nie jest.
– Nic mu nie jest – zadzwoniłam do córki. Przeprosiła mnie wcześniej, że na mnie krzyczała i była niemiła.

O 4 rano obudziła mnie migrena.




33. Maj

Majowy motyl tańczy
z biedronką piegowatą,
słoneczko tańczy z niebem
i mama tańczy z tatą,
pies goni własny ogon,
a ogon goni psa,
w zielone roztańczone
piosenka z nami gra

(Wanda Chotomska Na majówkę)
Pamiętam jak nasza szkolna wokalno-taneczna grupa Marionetki uczyła się tej piosenki.
Miałyśmy nawet specjalne stroje: białe bluzki i spódniczki na szelkach czerwone w białe grochy. Z falbanką. Do tego obowiązkowe białe podkolanówki i białe tenisówki. Broń boże trampki! Tylko tenisówki.
A do tego każde z nas miało słoneczko na patyku.
Lubiłam śpiewać i miałam dobry słuch. Niestety tańczyć nie umiałam za grosz. A grupa była wokalno-taneczna.
Nasza Pani chyba mnie za to nienawidziła. Psułam jej każdy układ. Bez względu na ilość ćwiczeń – nigdy nie umiałam zatańczyć jak trzeba. Podobno tańczyłam nie w rytm.
Wywalić mnie nie mogła, bo byłam grzeczna, zawsze pierwsza znałam słowa piosenki, w dodatku pasowałam i do pierwszych i do drugich głosów. I zawsze byłam obecna na próbie. Tylko ten taniec.
Pani mnie najpierw chowała w drugim, trzecim rzędzie, aż przed jakimś konkursem… po prostu wyeliminowała z występu na scenie. Mogła to zrobić, bo nie dało się pogodzić śpiewu z tańcem, więc śpiew wcześniej nagrałyśmy na taśmę. A na scenie miałyśmy tylko zatańczyć udając, że śpiewamy.
No i w ten sposób mogła się Pani pozbyć sztywnej, niezgrabnej Kasi.
Pozbyła… A i tak, znowu nie zajęłyśmy jakiegoś sensownego miejsca.
Czyli to jednak nie ja byłam powodem porażek grupy.
Po tym konkursie jakoś straciłam serce do Marionetek i powoli przestałam chodzić na próby.

Ale piosenka mi głowie została. Chyba jedyna z Marionetkowego repertuaru.

Kwiecień zakończył się spektakularnie.



No a maj…
Maj przyszedł z deszczem. Cały, calusieńki dzień padał taki drobny kapuśniaczek. Niby delikatny, a przemoczyć może w kilka minut do suchej nitki.
Ale przyrodzie taki deszcz potrzebny. Taki jest właśnie najlepszy- pocieszałam się na porannym spacerze. Tylko czy to musi być tak zimno? Cztery stopnie! No dobra, to Szwecja, nie oczekujmy nie-wiadomo-czego. Ale jednak w maju mogłoby być choć bliżej dziesięciu a nie zera.
Nadal na poranne spacery chadzam w czapce i zimowej kurtce.

Dziwny dzień. Niedziela w poniedziałek.
Umówiłam się z koleżanką gdzieś w mieście, ale istniała całkiem realna możliwość, że posiedzimy w samochodzie. Bo jak to u nas: niedziela, po południu…więc wszystko albo już się zamknęło, albo za chwilę zamyka.
Nawet Espresso House, o którym mówią, że jest zawsze otwarte.
W końcu wylądowałyśmy w Cyrano, w odległym kątku i nawet dało się pogadać.
Ych jak pięknie pachniało pizzą. Ale zamówiłyśmy tylko deserki i herbatę, bo obie byłyśmy po obiedzie.
Zapomniałam jak fajnie jest wyjść z domu, spotkać jakiegoś miłego człowieka, popatrzeć na innych ludzi, na ulicę z innej perspektywy.

A dziś poniedziałek we wtorek. Ostatni dzień na wysłanie deklaracji podatkowych. Moje już wysłane wszystkie. Ciekawe czy się zgłosi jakaś zagubiona dusza…
Niebo jest czyste, bez jednej chmurki, choć temperatura nadal bliżej zera.
Dzień dobry!

32.

Jedno z dwojga: albo nagle coś mi się zmieniło i rzeczywiście stawiam jakieś nierealne wymogi, będąc przy tym wyjątkowo mało sympatyczna…
Albo współpraca z milenialsami jest po prostu niemożliwa…

Wczoraj dostałam maila pożegnalnego od klientki, która jeszcze moją klientką nie została. Pani jest żoną tego faceta od nagrywania rozmów.
Na wstępie muszę zaznaczyć: od jakiegoś czasu, nim podejmę się współpracy najpierw wysyłam umowę wraz z cennikiem.
W umowie postarałam się zawrzeć wszystko to, czego oczekuję od klienta oraz to, co ja oferuję w ramach ceny. Jeśli klient warunki akceptuje to przechodzimy dalej.
Ale ludziom się chyba wydaje, że skoro:
a. nie podpisują umowy
b. umowa nie jest napisana językiem formalnym (Ja, niżej podpisany, przyjmuję do wiadomości… itd) to umowę można zlekceważyć.
Umowę wysyłam mailem z dopiskiem: jeśli się pani/pan zgadza na podane w umowie warunki to proszę o kontakt.
I rozumiem, że skoro osoba nadal chce ze mną współpracować, to przyjęła do wiadomości.
I tak było z panią J.
Tylko, że jak przyszło co do czego…to pani zaczęła kombinować, z czego wynikło ostatecznie: nie będę wysyłała papierowych dokumentów, nie będę wysyłała potwierdzeń zapłaty od klientów nawet przez maila, nie będę wysyłała faktur sprzedaży nawet przez maila – proszę sobie samej to wziąć z mojego programu fakturującego.
Rzecz w tym, że bez informacji za co, od kogo i kiedy otrzymała zapłatę – ja nie jestem w stanie w obiecanym czasie zaksięgować jej sprzedaż.
Nie będę tu robiła wykładu jak funkcjonują programy, jakie są wymogi dokumentowania.
W każdym razie napisałam pani, że ponieważ ona nie chce przygotowywać dokumentów według umowy, to ja nie mogę jej gwarantować ceny zawartej w umowie. Dopisałam wytłumaczenie dlaczego proszę o takie dokumenty, w takiej formie.
Przysięgam na wszystko: maila pisałam pół dnia, wygładzałam każde zdanie po kilka razy, odczekałam z wysyłką.
Wczoraj rano dostałam maila takiej treści:

Dzień dobry. Po namyśle i konsultacji z kilkoma innymi księgowymi, podziękuję za współpracę z Panią. Zasady, które Pani narzuciła nie odpowiadają mi, gdyż praktycznie całą robotę odwaliłabym sama, a końcowe proste równanie dodawania i odejmowania potrafię też zrobić sama. Od księgowego wymagam wykonanej faktycznej pracy, zaufania i miłej aparycji, a nie bycia… 

Dziękuję raz jeszcze za próbę współpracy i życzę powodzenia. 

Rozwaliło mnie to, że paniusia sprowadziła moją pracę do liczenia słupków.
A tekst o aparycji to już w ogóle kuriozum, bo panienka na oczy mnie nie widziała. Zgaduję, że nie znaczenia słowa… Ale podśmiewałam się w duchu, że widać nie tylko wredna, ale i brzydka jestem.

Jednak kotłowało mi się w głowie cały dzień, bo to nie jest miła sytuacja. W tej kotłowaninie, wyszło mi, że moje wszystkie, albo większość, prób współpracy z osobami w wieku moich dzieci wychodzą… kiepsko.
Łącznie z moją córką.

Miśka, przez chwilę miała firmę, robiłam jej księgowość, ale przysięgłam sobie na wszystkie świętości, że nigdy więcej.
Miała dwa, może trzy dokumenty miesięcznie, w tym jeden to wyciąg bankowy. Nigdy nie przyszła z gotowymi dokumentami. Drukowała je u mnie, z każdym razem sapiąc i przewracając oczami. Z komentarzami, że dlaczego to jest takie trudne, i że to się powinno samo… jakoś… coś…
Sapała, marudziła, wywracała oczami. Pięćdziesiąt razy pytała o to samo jakby nie mogła przyswoić wiedzy, lub sprawdzała czy może za 51 razem odpowiem bardziej po jej myśli. Kwestionowała każdą rzecz jaką powiedziałam i kończyła, że ona zapyta Mela, jego matki lub ojca.
Po trzydziestu minutach – ona wychodziła jak skowronek. A ja opadałam bez sił na resztę dnia.

Mam wrażenie, że to pokolenie… tak ma. To nie tylko moja córka.
Trafiła kiedyś do mnie pani, która deklarowała, że ona sama, potrzebuje tylko pomocy z zamknięciem roku…
A potem się okazało, że pani nie ma najmniejszego pojęcia o księgowaniu. NAJMNIEJSZEGO. Oczekiwała ode mnie, że ja ją nauczę wszystkiego, od początku do końca… Za cenę jednej godziny pracy.
Była inna, która nie mogła zrozumieć dlaczego nie chcę z nią się komunikować przez jakiś komunikator.
(Pisanie zajmuje więcej czasu niż mówienie. A rozmawianie przez te wszystkie apki wygląda tak, że wiecznie się coś zacina i nigdy nie wiesz czy ktoś usłyszał wszystko to, co mówisz, co w przypadku porad jest ważne).
Mam też dwóch panów w tym wieku… którzy po prostu ignorują moje pytania oraz uwagi, że to co robią jest niezgodne z zasadami.
Wszyscy oni mają wspólną cechę: nie potrafią niczego zrobić na komputerze!
Jak proszę o wyciąg bankowy… to dostaję zrzut ekranu z telefonu! I nie przyjmują do wiadomości, że aplikacja nie pokazuje wszystkich informacji. To nie jest kwestia wygody, tylko koniecznych informacji. A im się wydaje, że ja żądam bóg wie czego… dla mojego widzimisię.
Oczekują, że wszystko absolutnie wszystko da się zrobić przez naciśnięcie jednego guzika. I mają wiecznie poczucie krzywdy, że muszą pracować i że nikt im za to medali (medali! ha! MILIONÓW) nie daje.

Pani J. odpisałam krótko: Wzajemnie.
Niech se myśli czy wzajemnie życzę powodzenia, czy może wzajemnie myślę o niej to samo… Nie pomyśli, to pokolenie nie ma w ogóle refleksji nad sobą. Wychowaliśmy ich na pępki świata. I teraz mamy.


Wieczorem dostałam telepki i migreny, na które nic nie pomogło. Nie mogłam wyjąć kolca z tyłu głowy, nie mogłam uspokoić serca, które się zachowywało jakby wisiało na gumce i ciągle sobie podskakiwało HOP-HOP-HOP.
Nie mogłam czytać ani oglądać. Nie mogłam zasnąć. Nie miałam siły iść na spacer. Zresztą zimno było strasznie, a światło wbijało kolec jeszcze głębiej w głowę, aż do oka. Bolało mnie WSZYSTKO.
Wreszcie łyknęłam ostatnią tabletkę z hydroxizinhydroklorid + voltaren w kapsułce + sumatriptanu kolejną półówkę. I wreszcie zasnęłam, choć z myślą „no to najwyżej się nie obudzę”.

Ale jak widać obudziłam.
Czy mi lepiej? Nie. Choć przynajmniej kolec i wizg w uszach zniknęły.

Marzę o wyspie bezludnej.



31. Poniedziałek

Mój synek kończy dziś 31 lat.
Kiedy to zleciało?!

Chyba się starzeję, albo co…
Dzieci mam dorosłe. Coraz mniej mnie obchodzi zdanie innych. Coraz mniej mnie obchodzą różne sprawy – z polityką na czele. Nie mam zielonego pojęcia kim są ludzie występujący w memach.
A w dodatku chyba się robię sentymentalna. I tęsknię do Polski.
Może to Jeżycjada? Z tej serii wygląda świat, w którym złoczyńca odparty siłą i godnością osobistą zawstydza się i odstępuje z przeprosinami…
Może jestem po prostu zmęczona.
Kolejnym rozwiązywaniem rebusów podatkowych, kolejnym tłumaczeniem tego samego, kolejną walką z klientami o wszystko…

Czytam Jeżycjadę, bo Legimi dało mi taką możliwość, a nigdy nie miałam szczęścia by przeczytać wszystko od początku do końca.
Najmniej podobają mi się części pomiędzy Brulion BebeB a McDusią – pewnie dlatego, że tak naprawdę tam jest słowotok a mało akcji. Żeromscy gadają, Ida gada… Nic to gadanie nie wnosi…
Od McDusi znowu wraca stary klimat znany z pierwszych tomów.
Zostały mi dwie ostatnie części Feblik oraz Ciotka Zgryzotka. A jako bonus wezmę Małomównego, bo nigdy tego nie czytałam.

Za sprawą Zuzi, która przejęła mój laptop wraz fotelem odkryłam, że najlepsza forma spędzania niedzieli to kanapa + książka.
Pogoda się popsuła, więc tak spędziłam wczoraj cały dzień.
Chyba powinnam ustalić sobie taką tradycję niedzielną.

Chciałabym do Polski…