Ten ból przychodzi nocą.
Zasypiasz, jest wszystko normalnie. A potem, o jakiejś takiej pierwszej-drugiej-w-pół-do-trzeciej budzisz się. I to jest już nienormalne, bo normalnie to się budzisz co godzina albo czterdzieści pięć minut. A tu naraz przesypiasz ciurkiem co najmniej dwie-trzy godziny.
Jeszcze nie otwierasz oczu, jeszcze tkwisz w tym świecie, do którego cię twoje synapsy zawiodły i w tym świecie słyszysz takie dud-dud-dud-łiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii-dud-dud-dud-fiiiiiiiiiiiii-dudud-dudud-fiiiiiiiiii
Wreszcie wyczołgujesz się ze świata snu, wszystko znika tylko ten natrętny gwizd i łomot zostaje.
A po chwili dołącza się do tego nacisk na kości pod oczami, promieniujący na gałki oczne. I czujesz, że jest ci gorąco choć leżysz bez kołdry. Musisz otworzyć okno, schłodzić się natychmiast, ale to wymaga przybrania pionowej pozy, a to boli. Ostrożnie ruszasz głową, ból natychmiast rozlewa się po całym czerepie najbardziej naciskając podstawę czaszki po lewej stronie. Dlaczego tam? Kto wie?
Wcześniej ból atakował ciemię, symetrycznie, po obu stronach.
Otwierasz okno tak szeroko jak się da, zimne powietrze leniwie wpełza do środka. Albo tobie się wydaje, że leniwie bo pies wstaje z podłogi i przenosi się na fotel, znak, że mu chłodniej.
Omiata cię zimne powietrze, liże ramiona wystające z koszulki bez rękawów, bose stopy i łydki, osiada na twarzy, na policzkach. Czujesz ten chłód ale tylko tak po wierzchu, w środku pali cię ogień.
Wypijasz łapczywie szklankę zimnej wody, myślisz, że woda, błogosławiony dar życia, woda, która tyle razy w ciągu dnia odpędza ból głowy poradzi sobie i teraz. Czekasz, czekasz, minuty kapią leniwie, nic się nie zmienia, no może poza tym, że zaczynasz mieć dreszcze z powodu nadmiernego ochłodzenia, którego nie zauważasz.
Wreszcie chybotliwie podnosisz się, niepewnie stawiając stopy robisz te dwa kroki do szuflady, gdzie masz lekarstwa. Wydłubujesz po omacku listki: ciemny, wiesz, że pomarańczowy listek z naproksenem, listek z wielkimi tabletkami- to ten paracetamol w końskiej dawce, obłe kapsułki voltarenu oraz owalny biały ipren. Ipren nie, żołądek. Voltaren się skończył, paracetamal nie działa na taki ból, nie ma mowy, to tylko oszukiwanie siebie i próba placebo, naproksen…tak, choć ostatnio słabo działa. Ale po nim nie boli żołądek.
Wracasz do łóżka. Telepie cię aż ci zęby szczękają. Myślisz: ciśnienie? Ale aparat w szafie. Nie mam siły wychodzić z łóżka. Układasz wysoko poduszki, na pół siedząc drzemiesz, łapczywie oddychając zimnym powietrzem. Czekasz odliczając czas. Pięć minut. Dziesięć. Piętnaście…
Pies na fotelu zwija się w ciaśniejszy kłębek.
Zasypiasz, zaczyna ci się coś śnić i naraz wyskakujesz ze snu jak korek od szampana z butelki. W jednej sekundzie przytomna i świadoma. Ból zelżał, został tylko ten wizg w głowie. Osuwasz się niżej na poduszce, otulasz szczelniej kołdrą. Zapadasz w półsen, śpisz, a jednocześnie zachowujesz świadomość.
Ranek nadchodzi bolesny. Dzień po nim przypomina sen. Chodzisz i obijasz się o kanty, krawędzie mebli które dziwnie falują i zatracają swe kształty. Dźwięki bolą, im głośniejsze tym bardziej. I ten ciągły wizg w głowie.
Kawa wyostrza kanty, przywraca ostrość widzenia, ale wtedy w oczy wpada nadmiar światła, więc twarz ściąga grymas bólu.
I tak kilka razy w miesiącu. Lekarz mówi, że nie migrena i nie nuerologia. Ale co – tego nie mówi. Dał koński paracetamol, który w na ten ból jest całkiem bezużyteczny.
Dzisiejsza noc była inna bo po naproksenie, dwie czy trzy godziny później ból powrócił jeszcze silniejszy. Wzięłam przeklęty ipren, a teraz piję drugą kawę i usiłuję opanować wir i wizg w głowie. Oraz nie zwracać uwagi na oblewający pot.
Pogoda się zmienia.
A telefon dzwoni dziś nieustannie