40. Celtic Night

Zacznę od tego, że są w Szwecji rzeczy, które lubię. Lubię na przykład jasność przepisów. Lubię uprzejmość w urzędach. Lubię umiar polityków i mediów tę politykę komentujących. Wiele rzeczy lubię, wbrew temu co by się wydawało, bo jak mówię o Szwecji to w zasadzie ciągle narzekam. Nawet ich kuchnię lubię…no dobra, bez przesady, ale są ich rodzime dania, które lubię: zapiekankę z ziemniaków, sałatkę z ziemniaków lubię. Lubię też kotbullar czyli te małe pulpeciki ale tylko te, robione w domu. Spróbowałam ich pierwszy raz u Wandali i powiem wam, że nasz mielony przy tym to erzac.
Jest wiele rzeczy, które mnie śmieszą lub irytują.
Jest w zasadzie jedna rzecz jakiej w Szwecji nie lubię. Ale o tym potem.

Pojechaliśmy wczoraj do teatru. Miasteczko Vänerborg lezy 60km od nas, za dwiema górami i jedną zatoką. Centrum jest ładne, murowane, ciekawe. W jednej z kamienic przy placu głównym mieści się teatr.
Maleńki ten teatr, o wiele mniejszy niż olsztyński, ale klimatyczny, przytulny, z balkonami tuż nad sceną i takim klimatem fin de siecle.
No, niezły początek.
Mąż mnie namówił na ten występ, bo wielkim fanem niejakiego Flatley’a jest. Ja owszem – też lubię, bo muzycznie to ja wiele lubię, że szybciej wymienić czego nie lubię. W wejściu dostaliśmy program, ale w programie słowa nie było kto, co, dlaczego i o czym tylko kilka zdjęć i opowieść o muzyce celtyckiej.
Zaczęło się. Kurtyna poszła w górę, na mrocznej scenie stała posągowa, blond piękność, po podłodze snuła się mgła, na banerze z tyłu migały krajobrazy z celtyckimi krzyżami, klifami, ruinami, w tle coś jednostajnie buczało. Kobieta śpiewała coś mocnym głosem, mnie się podniosła gęsia skórka. Cudnie się zaczęło. No cudnie!
Potem wyszły dwie kobiety, w ciemnych sukienkach i dalejże podskakiwać, wybijając pantoflami na scenie jakiś rytm do piszczałkowatej muzyki. Wparłam plecy w fotel, rozsiadłam się wygodnie w oczekiwaniu na ucztę słuchowo-wzrokową.
A potem światło zgasło, chwilę trwała ciemność a potem scena się rozjaśniła i ukazała stojącego przy mikrofonie zacnej postury mężczyznę. Z gitarą.
Mężczyzna się odezwał. Po szwedzku…Po szwedzku??? Ano tak.
Jeszcze się nie uprzedzałam, jeszcze starałam się oddzielić od moich uprzedzeń, ale coś mi szeptało w duszy, że to jednak nie będzie to, co ten obiecujący wstęp zapowiadał.
Okazało się, że Pan z Gitarą oraz Pan z Banjo to były gwoździe programu. I to niestety był najsłabszy punkt wieczoru. Co ileś tam piosenek w klimacie szantowo-biesiadnym na scenę wychodziło mniej lub więcej dziewcząt w różnych układach tanecznych. I były cudne! Jeszcze ze trzy razy wyszła na scenę posągowa pani z wielkim głosem. I też było cudne. Ze dwa, trzy razy pokaz dał dudziarz w czerwonym kilcie i też było cudne. Niestety – były to momenty zaledwie. Reszta był to typowy szwedzki show: pogadamy jakieś bzdury, pośmiejemy się, zaśpiewamy razem jakąś piosenkę. Wszystko to w stylu „jakiego mnie panie boże stworzyłeś taki jestem”. Ukoronowaniem żenady wieczoru był popis solistki. Nawet głos miała, ale ta przesadna gestykulacja, wygięcia, pozy, oraz afektowny styl śpiewania kompletnie do mnie nie przemawiał. Miało być pewnie uczuciowo, wyszło…jak wyszło. W ostatniej piosence solistce śpiewającej towarzyszyła solistka tańcząca. I to już naprawdę moim zdaniem był POPIS! Tancerka, nawiasem mówiąc dość pulchna, miała na sobie króciutką, zwiewną sukieneczkę. I nawet to, że sukieneczka w czasie ruchu odsłaniała masywne uda i sporą pupę nie było straszne. Straszne było to, że ta pupa odziana była w czarne, wielkie majtasy. Takie jaki u Bridget Jones, tyle, że czarne. Dziewczyna wiła się po scenie, to chyba miało być zmysłowe wicie się, a widać było tylko jej wielki tyłek i czarne gacie. Nikt biedaczki nie uświadomił?
Tak się ten program toczył, z każdą piosenką coraz bardziej zniżając pozom. Jak panowie z gitarą i banjo zaśpiewali bożonarodzeniową piosenkę „Fairtale of New York” w dodatku jeden pan śpiewał partię męską, a drugi żeńską, to sobie pomyślałam optymistycznie, że program sięgnął dna i gorzej już być nie może. Na co przekorny głos w mej głowie szepnął „może, może, jeszcze Whisky on the Jar nie było”.
Ale! Kurtyna spadła! Koniec – ucieszyłam się znudzona. eM się poderwał, że lecimy do szatni. Powstrzymałam go, bo ludzie klaskali i żądali bisów. No i był bis…Zgadnijcie co? Owszem Whisky in the Jar.
Teraz moja OPTYMISTYCZNA strona szepnęła z nadzieją „no, gorzej być nie może”. PESYMISTKA zarechotała obleśnie i zapytała „a założysz się?”. Panowie skończyli Whisky, na scenę wyszedł cały zespół: tancerki, solistki, dudziarz. Na banerze pojawił się jakiś motyw, który ewidentnie cała sala rozpoznała, poza mną, bo rozległy się fertyczne brawa. Poleciały pierwsze nuty w których rozpoznałam jakąś piosenkę, którą słyszę z radia ilekroć znajdę się w jego pobliżu.
I to był już naprawdę finał.

Więc teraz mogę już powiedzieć czego najbardziej nie lubię w Szwecji. Nie lubię występów organizowanych przez Szwedów. Wszystko jest przaśne, amatorskie, niedopracowane…byle jakie w sumie, byle jak sprowadzone do poziomu „ma być śmiesznie i żeby grała muzyka”.
Takie właśnie…jak ta tancerka w czarnych majtasach pod zwiewną, kusą kiecunią.





7 myśli w temacie “40. Celtic Night

  1. Hahaha, juz sobie to wyobrazam;)
    Ja NIECIERPIĘ takich popisów, nawet na Flat-jak-mu tam nigdy się nie dałam namówić, mimo, że mam pod nosem i podobno każdy powinien raz w życiu zobaczyć Riverdance.. No nie lubię takich folków holyłódzkich,
    Lubię coś bardziej takiego: https://www.youtube.com/watch?v=c8WZxk6cBuM Fabulous Beast Dance company z Irlandii, byłam raz w Pl na ich Giselle i mnie ujęła.
    Ale potem poszłam w Irl na coś innego i było słabo. Trudno coś znaleźć dobrego.

    Polubienie

    1. Ja lubię, ale wiesz, bo ja lubię różne naprawdę rzeczy, i nawet te „szanty” by mi się podobały, bo ja uwielbiam szanty, a oni to robili naprawdę nieźle, ale…no klimat, klimat nie ten. Co innego obiecywali, co innego wyszło.

      Polubienie

    1. ikroopka – nie mam. Bo to tak jakbyś poprosiła mnie o przepis na mielone. Kawałek mięsa zmielonego, możliwe, że mieszanego, przyprawy: sól, pieprz, troszkę cukru (no tak! w szwedzkim przepisie ZAWSZE jest cukier) posiekana cebula, jajko, bułka tarta namoczona w mleku. Wymieszać, robić kotleciki wielkości orzecha włoskie, piec w piekarniku aż się zbrązowieją.
      Czyli niemal dokładnie jak nasze mielone, a jednak inne. Możliwe, że babcia Mela dała tam coś więcej.

      Polubienie

Dodaj komentarz