albo Hafstensklippan, bo spotkałam się i z taką pisownią na szyldach.
U nas, czyli w powiecie Skaraborg, miało padać. Czyli nie pojedziemy zoabczyć Kinnekulle z innego miejsca, odpada wyjazd nad zachodni, czyli ten po „naszej” stronie, brzeg Vetter, na który się czaję już od jakiegoś czasu.
Trzeba znaleźć coś innego.
EM chciał nad morze, najchętniej do Lysekil.
O matkoooo… <<facepalm>> ZNOWUUUU?
Zostanę w domu, uszyję sobie spodnie z tej jodełki com ją kupiła dwa miesiące temu…
Książkę poczytam… A nie, skończyłam. Łukasz Orbitowski „Chodź ze mną”. Dobra rzecz, naprawdę dobra. Jak ktoś lubi pomieszanie gatunków. I język który nie jest tym, co zwykliśmy uznawać za język literacki. (Szanuję język literacki, ale sądzę, że język powinien odzwierciedlać to, jak mówimy na co dzień. Zwłaszcza w dialogach. Pan Narrator może mówić literacko. Pan Bohater powinien mieć własny język.
Do końca życia będę pamiętać ten zgrzyt gdy w Jeziorze Osobliwości, matka wołała córkę „Marto”. W filmie było to samo i było jeszcze gorsze).
No dobra, to nie poczytam. Ale dokończę magiczny film „Paryż Texas”.
Porysuję, ciasto z rabarbarem zrobię…
Ale znowu w domu? Na tyłku? Rusz ten tłusty zad, ty leniu!
Wcale nie mam tłustego zadka. Akurat zadek mam całkiem szczupły, i może nawet nieco spłaszczony…
I tak sobie marudząc grzebałam w necie w poszukiwaniu czegoś blisko, nad morzem i żeby był jakiś niezbyt wymagający cel.
Znalazłam to:
Opis mówił, że można wejść na punkt widokowy, 114m npm, skąd rozciąga się widok na fiordy: Havstensfjorden, Nordströmmarna oraz Gullmarsfjorden. Nasze, szwedzkie, fiordy to oczywiście nie to samo co te słynne norweskie, ale też są warte uwagi.
Pojechaliśmy.
Cały obszar jest zagospodarowany przez jakiś ośrodek wypoczynkowo-rozrywkowy, ale sądziłam, że wszystko będzie zamknięte na głucho bo jeszcze nie sezon.
Nie było.
Myliłam się bardzo, jak widać.
Na szczęście mapkę w recepcji dostałam bez problemu i nigdzie nie broniono nam wstępu, bo „tylko dla gości”.
Od wody zawiewało z dwóch różnych stron, w dodatku sypnęło gęstym deszczem, którego przecież nie mieliśmy w planach. Założyłam na siebie bluzę oraz kurtkę z softsellu, by po 10minutach rozebrać się z bluzy. A po kolejnych – z kurtki.
Mapka mówiła, że na ów punkt prowadzą dwa szlaki. Jeden średni, drugi trochę trudniejszy, bo częściowo trzeba się wspinać.
No to poszliśmy na ten średni. Szeroka droga szybko zamieniła się w ścieżkę, która zresztą też zaraz znikła. Ostro do góry, dyszałam jak miech, Tośka skakała po głazach i wyglądała na szczęśliwą. eM parł do przodu. A ja walczyłam z oddechem i narastającym lękiem przestrzeni, który mam zawsze w czasie takich wypraw.
Niebo było szare, zachmurzone, przestrzenie poszarzałe od deszczu. W oddali wisiały dwa mosty, a tego trzeciego, najważniejszego wciąż nie było widać.
Wreszcie dotarliśmy.
Nogi już miałam jak z waty.
Wyciągnęłam kanapkę, Tośka natychmiast zaczęła zaglądać mi w oczy, choć to mnie bateria migała na czerwona, a nie jej.
Niedaleko nas, pomiędzy skałami siedziała rodzinka z trojgiem maluchów. Zastanowiłam się jakim cudem ta matka na zawał nie padła? Toż to cztery osoby na raz do pilnowania, by żadne nigdzie nie zleciało.
Po drodze mijał nas dwa razy jeden biegający pan, teraz dogonił nas po raz trzeci! Pstryknął zdjęcie kopczyka kamieni, przyjął ode mnie gratulacje dla jego formy…i poleciał pobiegł w dół.
Popaśliśmy chwilę, a potem zaczęliśmy wracać.
Ale zanim wrócimy, chcę wam coś pokazać.
Ostatnio rozmawiałam z inną bloggerką i lekko się spierałyśmy o edycję zdjęć. Ona twierdziła, że obróbka zdjęć to fałszowanie obrazu. Ja że wręcz przeciwnie: jest to poprawiania ułomności „maszynki” w porównaniu do doskonałości ludzkiego oka. A że jest to dyskusja, którą prowadziłam już wielokrotnie z różnymi osobami, to chciałabym wam pokazać na czym zwykle polega edycja zdjęcia w moim wykonaniu.
Od razu się przyznam: owszem sprzęt mam całkiem dobry, ale jestem gapa…i np. często zapominam o zmianie ustawiań co jest konieczne gdy się fotografuje w zmiennych warunkach pogodowych (czyt: w zmiennym świetle). Może też być i tak, że dupa ze mnie nie fotograf i zwyczajnie nie umiem dobrać odpowiednich ustawień.
Czasem też jest pośpiech, zmęczenie… różne inne rzeczy sprawiają, że to, co jest na fotografii, odbiega nieco od tego, co chcę pokazać. I wtedy posiłkuję się photoshopem.
Tak, jak tu.
Co mi się nie podoba? Nie podoba mi się niebo, bo ma wygląd spranej ścierki oraz Tośka, która jest czarną plamą.
Moje oko natomiast zapamiętało taki mniej więcej obraz:
No dobrze.
Zatem wracamy z góry.
Plan był taki, że idziemy szlakiem jasnoniebieskim, a wracamy ciemno niebieskim. Zatem poszliśmy tym ciemnym…i od razu odkryliśmy, że Tosia nie pokona stromego zejścia po skale.
Wróciliśmy na jasny, z zamiarem, że na następnym punkcie stycznym, znowu sprawdzimy możliwość zmiany trasy. Owszem, na kolejnym podejściu Tosia dała sobie radę, wskoczyła po prostu na skałę. Ze mną było gorzej. Bo pochyło i gładko, bo dość wysoko by sobie tak po prostu postawić nogę. Chwilę się zastanawiałam, aż dogoniła nas ta rodzinka z dzieciakami. Panieneczka lat na oko 7, z lizaczkiem w buzi raźno przeszła tam, gdzie ja utknęłam jak ostatnia sierota.
Potem już był luzik: ścieżka pełna korzeni, dość ostro w dół, ale bez dodatkowych atrakcji.
Ale w którymś momencie zatrzymaliśmy się, by od dołu sprawdzić czy Tosia rzeczywiście nie dałaby rady na tych stromych kamieniach, gdzie trzeba się wspinać.
No i przy okazji pokażę różnicę w zdjęciu edytowanym i nie.
Już na dole, parkingu posililiśmy się pączkami z Lidla, napili wody i zebrali do powrotu. Jeszcze Tosia odstawiła swój zwykły cyrk pod tytułem „Do domu?! Jak to: do domu?! Ja nie jadę!”.
W domu byliśmy nieco po 18.
Pożarłam kawał ciasta z rabarbarem, które zdążyłam upiec przy wyjazdem, z poczuciem, że mi się należy jak Tosi kość.
O 21 spałam jak zabita.
O 12 obudziła mnie Tośka: „mamusia, Basil się rozwalił na moim miejscu i gdzie ja mam spać”. Podsunęłam się, dziecko piesek położył się obok mnie, z głową na poduszce. Nakryłam kocykiem, bo chłód ciągnął przez okno.
O 2 przyszedł Basil „ale ja też się chcę przytulić” i się uwalił na moich nogach.
O 4 stwierdziłam, że nie mam w ogóle miejsca na siebie i swoje nogi, Tośka z łbem na poduszce spała w poprzek, Basil na kołdrze między nami, też w poprzek. Przeniosłam się w nogi i tak dospałam do 6.
Jak wstałam Tośka tylko zachrapała, a Basil wystrzelił jak procy „Wstałaś? Pobawimy się?”.
Za oknem niebo jak z rysunku dziecka. Słaby północny wiatr. EM się wybiera na ryby. A ja …może ruszę tę jodełkę na spodnie…