54. Havstensklippan

albo Hafstensklippan, bo spotkałam się i z taką pisownią na szyldach.
U nas, czyli w powiecie Skaraborg, miało padać. Czyli nie pojedziemy zoabczyć Kinnekulle z innego miejsca, odpada wyjazd nad zachodni, czyli ten po „naszej” stronie, brzeg Vetter, na który się czaję już od jakiegoś czasu.
Trzeba znaleźć coś innego.
EM chciał nad morze, najchętniej do Lysekil.
O matkoooo… <<facepalm>> ZNOWUUUU?
Zostanę w domu, uszyję sobie spodnie z tej jodełki com ją kupiła dwa miesiące temu…
Książkę poczytam… A nie, skończyłam. Łukasz Orbitowski „Chodź ze mną”. Dobra rzecz, naprawdę dobra. Jak ktoś lubi pomieszanie gatunków. I język który nie jest tym, co zwykliśmy uznawać za język literacki. (Szanuję język literacki, ale sądzę, że język powinien odzwierciedlać to, jak mówimy na co dzień. Zwłaszcza w dialogach. Pan Narrator może mówić literacko. Pan Bohater powinien mieć własny język.
Do końca życia będę pamiętać ten zgrzyt gdy w Jeziorze Osobliwości, matka wołała córkę „Marto”. W filmie było to samo i było jeszcze gorsze).
No dobra, to nie poczytam. Ale dokończę magiczny film „Paryż Texas”.
Porysuję, ciasto z rabarbarem zrobię…
Ale znowu w domu? Na tyłku? Rusz ten tłusty zad, ty leniu!
Wcale nie mam tłustego zadka. Akurat zadek mam całkiem szczupły, i może nawet nieco spłaszczony…
I tak sobie marudząc grzebałam w necie w poszukiwaniu czegoś blisko, nad morzem i żeby był jakiś niezbyt wymagający cel.
Znalazłam to:

Opis mówił, że można wejść na punkt widokowy, 114m npm, skąd rozciąga się widok na fiordy: Havstensfjorden, Nordströmmarna oraz Gullmarsfjorden. Nasze, szwedzkie, fiordy to oczywiście nie to samo co te słynne norweskie, ale też są warte uwagi.
Pojechaliśmy.
Cały obszar jest zagospodarowany przez jakiś ośrodek wypoczynkowo-rozrywkowy, ale sądziłam, że wszystko będzie zamknięte na głucho bo jeszcze nie sezon.
Nie było.


Myliłam się bardzo, jak widać.
Na szczęście mapkę w recepcji dostałam bez problemu i nigdzie nie broniono nam wstępu, bo „tylko dla gości”.
Od wody zawiewało z dwóch różnych stron, w dodatku sypnęło gęstym deszczem, którego przecież nie mieliśmy w planach. Założyłam na siebie bluzę oraz kurtkę z softsellu, by po 10minutach rozebrać się z bluzy. A po kolejnych – z kurtki.
Mapka mówiła, że na ów punkt prowadzą dwa szlaki. Jeden średni, drugi trochę trudniejszy, bo częściowo trzeba się wspinać.
No to poszliśmy na ten średni. Szeroka droga szybko zamieniła się w ścieżkę, która zresztą też zaraz znikła. Ostro do góry, dyszałam jak miech, Tośka skakała po głazach i wyglądała na szczęśliwą. eM parł do przodu. A ja walczyłam z oddechem i narastającym lękiem przestrzeni, który mam zawsze w czasie takich wypraw.

Niebo było szare, zachmurzone, przestrzenie poszarzałe od deszczu. W oddali wisiały dwa mosty, a tego trzeciego, najważniejszego wciąż nie było widać.
Wreszcie dotarliśmy.
Nogi już miałam jak z waty.
Wyciągnęłam kanapkę, Tośka natychmiast zaczęła zaglądać mi w oczy, choć to mnie bateria migała na czerwona, a nie jej.
Niedaleko nas, pomiędzy skałami siedziała rodzinka z trojgiem maluchów. Zastanowiłam się jakim cudem ta matka na zawał nie padła? Toż to cztery osoby na raz do pilnowania, by żadne nigdzie nie zleciało.
Po drodze mijał nas dwa razy jeden biegający pan, teraz dogonił nas po raz trzeci! Pstryknął zdjęcie kopczyka kamieni, przyjął ode mnie gratulacje dla jego formy…i poleciał pobiegł w dół.

Wreszcie mój ulubiony most w Uddevalla.

Popaśliśmy chwilę, a potem zaczęliśmy wracać.
Ale zanim wrócimy, chcę wam coś pokazać.
Ostatnio rozmawiałam z inną bloggerką i lekko się spierałyśmy o edycję zdjęć. Ona twierdziła, że obróbka zdjęć to fałszowanie obrazu. Ja że wręcz przeciwnie: jest to poprawiania ułomności „maszynki” w porównaniu do doskonałości ludzkiego oka. A że jest to dyskusja, którą prowadziłam już wielokrotnie z różnymi osobami, to chciałabym wam pokazać na czym zwykle polega edycja zdjęcia w moim wykonaniu.
Od razu się przyznam: owszem sprzęt mam całkiem dobry, ale jestem gapa…i np. często zapominam o zmianie ustawiań co jest konieczne gdy się fotografuje w zmiennych warunkach pogodowych (czyt: w zmiennym świetle). Może też być i tak, że dupa ze mnie nie fotograf i zwyczajnie nie umiem dobrać odpowiednich ustawień.
Czasem też jest pośpiech, zmęczenie… różne inne rzeczy sprawiają, że to, co jest na fotografii, odbiega nieco od tego, co chcę pokazać. I wtedy posiłkuję się photoshopem.
Tak, jak tu.

To zdjęcie zostało wykonane w formacie RAW i jedyne co tu jest zmienione to zapisanie go w formacie jpg.

Co mi się nie podoba? Nie podoba mi się niebo, bo ma wygląd spranej ścierki oraz Tośka, która jest czarną plamą.
Moje oko natomiast zapamiętało taki mniej więcej obraz:

Co zmieniłam? Przyciemniłam takie coś, co po polsku się chyba nazywa „najwyższy punkty jasności” oraz rozjaśniłam cień, co spowodowało, że Tosi sierść nie jest jedną czarną plamą.

Tu znowu jest RAW zmieniony na jpg. Co mi się nie podoba? W dolnym prawym rogu widać kurtkę eMa. A Tosi sierść znowu jest dość matowa.
Tu zdjęcie jest lekko przycięte by usunąć tę kurtkę, oraz rozjaśniony jest cień, dzięki czemu widać wyraźnie załamania światła na futrze psa.

No dobrze.
Zatem wracamy z góry.
Plan był taki, że idziemy szlakiem jasnoniebieskim, a wracamy ciemno niebieskim. Zatem poszliśmy tym ciemnym…i od razu odkryliśmy, że Tosia nie pokona stromego zejścia po skale.
Wróciliśmy na jasny, z zamiarem, że na następnym punkcie stycznym, znowu sprawdzimy możliwość zmiany trasy. Owszem, na kolejnym podejściu Tosia dała sobie radę, wskoczyła po prostu na skałę. Ze mną było gorzej. Bo pochyło i gładko, bo dość wysoko by sobie tak po prostu postawić nogę. Chwilę się zastanawiałam, aż dogoniła nas ta rodzinka z dzieciakami. Panieneczka lat na oko 7, z lizaczkiem w buzi raźno przeszła tam, gdzie ja utknęłam jak ostatnia sierota.
Potem już był luzik: ścieżka pełna korzeni, dość ostro w dół, ale bez dodatkowych atrakcji.
Ale w którymś momencie zatrzymaliśmy się, by od dołu sprawdzić czy Tosia rzeczywiście nie dałaby rady na tych stromych kamieniach, gdzie trzeba się wspinać.
No i przy okazji pokażę różnicę w zdjęciu edytowanym i nie.

Raw zmieniony na JPG. Jak widać: ciemno i niewiele szczegółów widać. Oczywiście lepiej byłoby jak fotograf nie był gapa i zmienił ustawienia na odpowiedniejsze…
No rozjaśnijmy.

O, tak jak tu. Ale nadal ciemno, z Tośki został tylko czubek ogona, a niebo w tle wygląda jak biała dziura.
No to przyciemnimy nieco ten najwyższy punkt jasności i rozjaśnijmy cień.
Zdecydowanie to jest obraz bliższy temu co zapamiętało moje oko.

Już na dole, parkingu posililiśmy się pączkami z Lidla, napili wody i zebrali do powrotu. Jeszcze Tosia odstawiła swój zwykły cyrk pod tytułem „Do domu?! Jak to: do domu?! Ja nie jadę!”.
W domu byliśmy nieco po 18.
Pożarłam kawał ciasta z rabarbarem, które zdążyłam upiec przy wyjazdem, z poczuciem, że mi się należy jak Tosi kość.
O 21 spałam jak zabita.
O 12 obudziła mnie Tośka: „mamusia, Basil się rozwalił na moim miejscu i gdzie ja mam spać”. Podsunęłam się, dziecko piesek położył się obok mnie, z głową na poduszce. Nakryłam kocykiem, bo chłód ciągnął przez okno.
O 2 przyszedł Basil „ale ja też się chcę przytulić” i się uwalił na moich nogach.
O 4 stwierdziłam, że nie mam w ogóle miejsca na siebie i swoje nogi, Tośka z łbem na poduszce spała w poprzek, Basil na kołdrze między nami, też w poprzek. Przeniosłam się w nogi i tak dospałam do 6.
Jak wstałam Tośka tylko zachrapała, a Basil wystrzelił jak procy „Wstałaś? Pobawimy się?”.
Za oknem niebo jak z rysunku dziecka. Słaby północny wiatr. EM się wybiera na ryby. A ja …może ruszę tę jodełkę na spodnie…

53. Kalina

Poznałam Kalinę na pierwszym zjeździe bloxa.
Blox, to była taka platforma blogowa przy Gazecie Wyborczej, przy Agorze.
Blox był szczególny i mówią o tym wszyscy, lub prawie wszyscy starzy blogerzy. Platformę blogową miał onet, miał też któraś z kobiecych gazet. To było wtedy bardzo popularne medium.
Był początek XXI wieku.
Blox był szczególny, bo prócz udostępniania serwera tworzył społeczność. Blox miał swoją stronę, na której pojawiały się linki do polecanych przez administratorów wpisów. Można też było sobie wyszukać bloga o interesującej tematyce. Pojawiały się zajawki właśnie opublikowanych tekstów. To sprawiało, że znaliśmy się. Nie z imion, nazwisk. Nie z twarzy. Znaliśmy swoje nicki i wiedzieliśmy czego po którym się spodziewać.
Kiedy w 2005 zaczynałam blogowanie, miałam 40 lat i byłam na zakręcie. Na bloxie było wtedy jakieś kilka tysięcy użytkowników. Jakieś dwa tysiące, może 3.
Ten pierwszy zjazd bloxa… Czy może to już drugi był? W każdym razie dla mnie był to pierwszy.
Który to mógł być rok? 2006? 2007? Pewnie tak 2007, bo w 2008, w czerwcu chyba, był zlot nad morzem, a w listopadzie wyjechałam do Szwecji.
Zaproszono nas do Agory, łaziliśmy po pomieszczeniach znanych jako redakcja Judyty w Nigdy w życiu. Mieliśmy jakąś prelekcję w dużej sali, a potem był przemarsz przez Warszawę do jakiegoś klubu nocnego.
Ludzie się łączyli w grupki, ja szłam z Elą D, którą właśnie poznałam.
Ponieważ byłam na zakręcie, uczyłam się budować siebie, patrzeć na świat własnymi oczami, byłam nawiedzona i pełna zachwytu nad światem. Wszystko mnie zachwycało i dawałam temu wyraz głośno.
Kalina szła gdzieś obok i gasiła każdy mój zachwyt.
Ja że jaki cudny gołąb. Ona, że okropny sraluch. Ja że ojej, Uniwersytet. Ona, że okropne miejsce. Ja, że piękny kotek, podobny do mojego Mrusia, ona, że nienawidzi kotów i dzięki bogu, że ten którego miała już sobie poszedł.
Noż co za irytujące babsko! Myślałam sobie. A ta szła niby nie z nami, ale w sumie z nami …
A jednak zaciekawiła mnie.
Po powrocie zaczęłam zaglądać na jej blog.
Chyba nie komentowałam, zaglądałam z rzadka, bardziej by sprawdzić czy wciąż pisze. W statystykach widziałam, że ona odwiedza mnie.
Minęły lata.
Już tutaj, pod tym adresem, gdy blox dokonał swego żywota, odnalazłam w statystykach adres Kaliningradzbloxa.
Zaczęłam podczytywać i odkryłam, że to jest chyba fajna babka. Wprawdzie twardo stąpająca po ziemi, rzeczowa, ale chyba miła i niegłupia. Czyta mądrości, ogląda mądrości. No i druciarka.
Gdzieś z pomiędzy recenzji książek, a zdjęć udziergów, z pojedynczych, oszczędnych zdań na tematy osobiste wyłania się postać nietuzinkwa.
Zaczęłam czytać regularnie… I wtedy Kalina napisała ten pamiętny wpis, wpis, który dźwięczy mi w głowie do dzisiaj „ale nie przypuszczałam, że nie będzie co zbierać”.
Chciałam uciec. Bo ja chciałam budować relację, a jak budować z wiedzą, że ktoś właśnie pakuje walizki?
Nie wiem co mnie zatrzymało.
Jakaś magia świata Kaliny. Oraz raczej nadzieja, że może jej się uda.
Jestem pełna podziwu dla jej hartu i godności z jakimi znosiła swoją chorobę. Krok po kroku przygotowywała swoje odejście. Porządkowała i zamykała kolejne sprawy. I pisała. A nawet dziergała, póki mogła.
Gdzieś w tym wszystkim nawiązałyśmy dialog. Ona pisywała u mnie, ja u niej…
Na jej ostatni wpis nie odpowiedziałam. Czułam, że odchodzi, nie umiałam znaleźć słów, bo zapędzona strasznie, nie miałam czasu pomyśleć.
Wczoraj dowiedziałam się, że umarła.
Dziękuję Kalina, że byłaś. Dziękuję, że nie dałaś się przegapić.

51.

Deszcz niebo przyszywa do ziemi
tysiącem ściegów i dreszczów…
(Maria Pawlikowska-Jasnorzewska)

Zrobiło się ciepło… a teraz się rozpadało. Pada pionowo: płynie, cieknie, pluszcze, puka, bębni, szemrze. Powietrze pachnie, deszcz zmył kurz i wszechobecną wiosną woń gnojówki.
Lubię deszcz, świat zlany deszczem, zwłaszcza jak temperatura powyżej 10 stopni, zwłaszcza jak nie wieje.
Basil wybudził mnie o czwartej, wywaliłam go za drzwi… ale sen już nie wrócił. I tak sobie siedzę. W spokoju.
Telefon nie dzwoni. Maile nie przychodzą. Zuzia nie przychodzi co chwila ze swoim „Babciu…?”.
To prawie jak być w podróży, gdy jest się „nigdzie”. Człowiek jest, ale wyłączony ze świata, ze spraw wszelakich.
Tosia chrapie za plecami. Basil zwinięty w kłębek śpi na krześle obok.
A deszcz w parapet „puk, puk, puk”.

Jeszcze przez chwilę… Trwaj chwilo.
O siódmej wstanie zaspana Zuzanka i przyjdzie się przytulić. A potem zwykła galopka codzienno-weekendowa. EDIT: już wstała.
Czas mi ucieka, dzień po dniu odhaczam zadania, a spraw na liście przybywa szybciej niż znikają.
Nadal nie rozgryzłam funkcji samochodu. Ba! Nadal nie miałam czasu zająć się świecącą kontrolką od ciśnienia w kołach.
Nie mam czasu na czytanie, filmy oglądam tylko jakieś odmóżdżające, bo po całych dniach na wysokich obrotach nie mam siły na nic innego.
Ostatni sezon Frankie i Grace nudził mnie przez większość odcinków.
Miałam wrażenie, że twórcom skończyły się pomysły i powtarzają te same znane gagi…
Próbowałam czytać Marqueza „Miłość w czasach zarazy” ale nie mam do tego głowy, piękna proza, ale to trzeba smakować język a ja gonię za kolejną opowieścią, która zaspokoi mój głód bajek.
I tak się toczy…
Gdzie te czasy gdy sobie odpalałam YT żeby poszukać jednej piosenki, a kończyłam po dwóch godzinach w jakich czeluściach youtuba, słuchając coraz dziwniejszych „wykopalisk”…

50. Ålleberg wiosennie

Pogoda była niesamowita. Niebo bez jednej chmurki, lekki wiaterek, temperatura 15 stopni. Bosko!
Pojechaliśmy na Ålleberg (czyt: Olleberi). Tosia zaliczyła długi spacerek oraz leżenie w trawie. My napatrzyliśmy się na różne fruwaczki oraz cudne widoki.


Oraz TADAM! Odkryliśmy, że z Ålleberg widać Kinnekulle! Chociaż odległość w linii prostej wynosi lekko ponad 50km!
Nie jesteśmy do końca pewni, ale… wszystkie znaki na ziemi wskazują, że góra, której się przyglądaliśmy, to Kinnekulle.

O, to jest fruwaczek 😉
Jeszcze więcej fruwaczków

Ten dopiero ma zamiar…
…ci zaczęli…
…dołączył kolejny…
… a ten już skończył…

Nasze widoki też nie takie najgorsze, choć my twardo nogami na ziemi.

A potem pojechaliśmy do domu, ale w ostatniej chwili skręciliśmy do ruin klasztoru Gudhem. Właściwe tylko po to bym mogła „pomacać” czy warto. Warto, najlepiej wcześnie rano, żeby się załapać na złotą godzinę. Namówię kiedyś Misię…

Jak ta góra w tle to nie jest Kinnekulle, to ja naprawdę nie znam tej okolicy.

49. majowy świat

24 kwietnia wszystko w mojej najbliższej okolicy wyglądało tak, jak na zdjęciach ze Stenbrott.
Pojechaliśmy tam żeby pogrillować w towarzystwie Vlada – eMa ukraińskiego kolegi z pracy – i jego rodziny.

A wczoraj w ramach odchudzania grubasa Toli poszliśmy na spacer w lasku porastającego brzegi Wener. Lasek jest podmokły, w bardziej wilgotne i cieplejsze dni jest tam masa skrytożerców, ale wczoraj było pięknie. Choć wietrznie. Ale tu zawsze jest wietrznie…

48. nadal maj

Wreszcie zaczęło padać. Ale i niestety wiać. Od dwóch czy trzech dni pogoda jest stabilnie zmienna czyli: świeci słońce, za chwilę niebo zaciąga się chmurami i zaczyna padać a nawet lać, a po półgodzinie znowu słońce i suche ulice, bo wiatr suszy natychmiast. I nawet nie jest zimno (aż tak).
W taką pogodę chodzenie z Tośką na spacer bywa problematyczne.
Przychodzi pora, ubieramy się, schodzimy… a tu pada.
No nic, idziemy. Idziemy. Tośka ciągnie mnie w sobie wiadomym kierunku, a ja wreszcie załapałam, że chodzi o to by iść jak najbliżej ścian budynku. Bo zawsze wystaje kawałek dachu i przy samej ścianie pada mniej. No i ściana pewnie oddaje odrobinę ciepła.
No ale przychodzi moment gdy ściana się kończy. I wtedy Tosia zamiera. Stoi jak wryta i ani drgnie.
– Tosia, idziemy – mówię.
A ta nic.
– Chcesz iść tam? – pokazuję kierunek palcem i robię dwa kroki
Tosia ani drgnie. Patrzy we mnie intensywnie.
– To może tam? – idę w bok. Nic.
– A tam? – odwracam się w stronę tosinego ogona. Tylko prychnięcie.
Ona naprawdę prycha w odpowiednich momentach!
– To co chcesz? – pytam. Milczy. Patrzy na mnie. Potem na niebo. I na mnie.
– Chcesz do domu?
Wzdycha. Znowu patrzy na mnie. I na niebo.
Wyłącz to.
– No pada, nic nie poradzę. Jak nie chcesz, to idziemy domu.
Chcę na spacerek. Wstaje.
– No to idziemy.
Ale pada. Wyłącz to pójdę. Patrzy na mnie i na niebo. Siada.
I tak się targujemy przez kilka minut.
Tosia się nauczyła, że mamusia jest wszechmocna, choć czasem lekko przygłupia i prostych rzeczy nie pojmuje. Na przykład tego, że stado ma być w komplecie, a najmniejszych w stadzie, nawet jeśli nie lubiane, trzeba pilnować. I o nie dbać.
Skoro mamusia potrafi wyłączyć wiatr i gorąco lub zimno, to deszcz też, nie? Że co? Że tylko w domu? Tosia prycha tylko na takie argumenty. Chcieć, to móc. Ot co.
Jakiś czas temu, siedziałam sobie w fotelu w sypialni i oglądałam coś. W ręku druty. Pora wieczorna.
Na łóżku, pleckami do siebie spały Tosia i Basil. Tosia chrapała jak trąba jerychońska. Basil się rozlewał, jak to tylko koty potrafią, aż wreszcie ułożył się w pozie wojownika: na grzbiecie, z szeroko rozstawionymi łapami. I tak sobie spał.
Zainteresowało mnie podejrzane mlaskanie i zerknęłam zza ekranu komputera.
Tośka wylizywała Basila. A ten się rozwalał jeszcze mocniej i tylko pomrukiwał.
Nie wierzyłam własnym oczom. Zatrzymałam film, zdjęłam okulary, przesunęłam się lekko.
Tośka znieruchomiała. Zerknęła w moją stronę i zobaczyła, że się przyglądam. Odwróciła głowę i zaczęła się przyglądać ścianie. Po sekundzie znowu łyp oczkiem na mnie.
Acha, nadal się gapi… i dalej kontemplować ścianę.
Znaczy przyłapałam na czymś tajemnym. Zjeść go raczej nie usiłowała, bo pomruki jakie z siebie wydawał świadczyły o tym, że mu się podoba.
Chwilę później Basil uciekał, a ta go goniła.
Już sama nie wiem czy jak Tośka goni za Basilem to to jest „berek!” czy bardziej „nu pogadi!”.
Wczoraj obiecałam sobie leniwy dzień, znaczy żadnej pracy umysłowej, a więcej czasu dla domu. Zrobiłam zakupy, połaziłam po kilku sklepach. Byłam też u weterynarza z Tośką bo znowu ma infekcję w uszach.
I spałam. Spałam przed weterynarzem, spałam po. A i tak o 21 byłam nieprzytomna.
Przez to siedzenie na tyłku chyba mi cukier wariuje… albo brak witamin…
Obiecałam sobie, że poruszam się więcej w ciągu najbliższego miesiąca, pobiorę jakieś suplementy, ale jak się śpiączka będzie otrzymywać, trzeba będzie iść do lekarza.

47. Maj

Maj się rozmaił. Wszystko kwitnie, ba! magnolie zdążyły poprzekwitać nawet, a ja nie miałam czasu się tym nacieszyć.
Zaiwaniam jak jak mały samochodzik, ledwie wyrabiając na zakrętach.
W tym szaleństwie poleciałam do/z Polski. Byłam jedną noc i prawie cały dzień.
Matko, jak w Polsce jest dużo zieleni! Wszędzie! Na każdym kroku jest drzewko, zagajniczek, dzika łąka, skwerek. Polska tonie w zieleni! Wciąż, na szczęście, i pomimo patodeweloperki. Wiele urzędów ma na swojej posesji jakieś trawniki, które z braku kasy koszone są rzadko. To jest naprawdę szczęście.
W Szwecji trwa coraz większa betonoza z asfaltozą. Ubezpieczalnie nakazują pozbyć się zieleni z bezpośredniej bliskości z budynkami, bo trawnik przy ścianie, albo drzewo, generują wilgoć. A wilgoć szkodliwa jest, nie?
A Szwedzi zamiast się odgórnie rozprawić z ubezpieczycielami, pokornie się poddają. Wszystkim rządzi kasa, która steruje politykami, niestety. Wybieramy ich, że niby są naszymi reprezentantami, a guzik. Oni wszyscy grają pod dyktando tych, co mają kasę.

Ponadto odkryłam, że w Polsce ludzie zaczęli być milsi. A panie urzędniczki to nawet bywają serdeczne! Ludzie się jakby częściej do siebie uśmiechają.
Misia, która teraz mieszka w Krakowie, mówi to samo.
Ale prócz pozytywów odkryłam też inflację po polsku. Kupiłam żakiet, który wg moich obliczeń miał kosztować jakieś 250koron. Ale po wybraniu gotówki z bankomatu (małe sklepiki unikają płatności kartą jak ognia) okazało się, że nie dość że bankomat zastosował bandycki przelicznik, to jeszcze wziął 20PLN prowizji za wybranie z konta 150PLN. Oczom nie wierzyłam 150PLN=491SEK!
Ponad 3 korony za 1 złoty? Tyle nie było nigdy, nawet 14lat temu.
Potem w centrum handlowym poszłam na pierogi. Cena zwaliła z nóg: 27PLN za 10szt. A pani w dodatku odmówiła przyjęcia zapłaty kartą i odesłała mnie do bankomatu.
Nauczona doświadczeniem stwierdziłam, że w takim razie to ja podziękuję raczej za pierogi. I zaczęłam odchodzić. No to wtedy pani zawołała, że no dobra, szef powiedział, żeby spróbować z kartą, ale czytnik się wiesza i …
Dziwne, że w Polsce wszędzie się czytniki wieszają.
Z drugiej strony, przy tym Nowym Wale ludzie jakoś muszą wyjść na swoje, więc nie ma dziwne.
Z trzeciej: sami wybrali, nadal popierają, to mają.
Z czwartej: i nareszcie znowu można być na bakier z władzą, czyli komuna wróciła. Nareszcie!
Połaziłam po Wrzeszczu, szukałam jakiejś przytulnej kawiarni gdzie można wypić normalną kawę i zjeść normalnego ptysia. Ale nie. Kawiarnie są tylko w centrach handlowych. Głośnych strasznie.
Blikle w Bałtyckiej okazał się tańszy od Starbucksa. Tarta cytrynowa była dobra, choć słodka okrutnie.
Chciałam nawet iść do kina, bo czasu miałam sporo, ale nic ciekawego w repertuarze nie było.
W efekcie pojechałam na lotnisko jakieś 4 godziny przed odlotem, a że miałam ciekawą książkę, to czas zleciał nie wiem kiedy.
Tradycyjnie ostatnie 30minut lotu walczyłam z zatykającymi się uszami i zawrotami głowy. Goteborg ma jakieś specyficzne ułożenie, że zawsze źle się czuję, a samolot ląduje jak na kartoflisku.
Lotów mam po kokardkę na najbliższych parę miesięcy. Dowód odebrałam, bilet na prom na sierpień kupiony.
Teraz gonię z raportami VAT do 12 maja, czyli do jutra. Już niewiele mi zostało. Potem będzie nieco spokojniej, ale muszę zrobić zamknięcia roku w dwóch firmach. Boję się tego, bo właściciele firm mi w tym nie pomogą, bo są słabo ogarnięci.

Zuzanka była u mnie kilka dni, teraz jest u taty, a od poniedziałku znowu będzie u mnie.
Kotki i pieski mają się dobrze.
Tosia sypia przytulona do mojego boku. Basil uparcie układa się na mnie.
Na podwórku pachnie. I deszcz wczoraj popadał.

46. w oczekiwaniu na babkę ziemniaczaną

mam te 30 minut nim mi się jedzenie zrobi, to skrobnę, bo mnie Salmiakowa wywołała …

Nie ma mnie, bo pracuję. Jak nie pracuję – to też mnie nie ma, bo śpię, albo jestem tak zmęczona, że nie potrafię nawet rozmawiać.
Ogólnie ostatnie dni to galopka i stres. Jutro ostatni dzień składania deklaracji rocznych, ale nie, nie nie, nie będzie oddechu. Bo do 12 trzeba poskładać deklaracje VAT, na dodatek także u tych co wybrali rozliczenia kwartalne.
A we czwartek, po południu lecę do Polski po odbiór dowodu osobistego. W piątek wieczorem wracam. Będę miała raptem pół dnia, ale może choć jakieś pierogi zjem, choć tyle mojego?

Ogólnie jestem zmęczona. A z tyłu głowy wciąż mam panikę w kwestii kredytu na samochód. Bo co ja zrobię jak nie zarobię?
Ale jak zatankowałam wczoraj za 400kr, a strzałka pokazała prawie pełny zbiornik paliwa to było miło… Wprawdzie zaraz potem samochód mi powiedział, że za tę sumę możemy pojechać tylko do Goteborga i z powrotem, a nie na koniec świata, ale co tam.

Poza tym jestem zmęczona głupimi ludźmi. I choć im współczuję, bo bycie głupim to naprawdę ciężki kawałek chleba, to z ulgą ich pożegnam. Już niedługo.
Ot paniusia… Nie rozumie systemu podatkowego, więc kwituje „ale to głupie”. Boże dlaczego mój autyzm (czy co tam mam) w tym wypadku nie jest na tyle silny bym mogła odpowiedzieć „sama jesteś głupia”. Choć raz by był z tego pożytek.

Tośkę muszę wziąć do weterynarz, bo wciąż ma brzydkie futro i naprawdę nie wiem co z tym fantem zrobić. A nie mam kiedy.

Helena dzwoni z pytaniami w sprawie księgowości, bo za moją namową zdecydowała się podjąć zamknięcia roku w jednej małej firmie.
Dzwoni, pyta, ja odpowiadam a ona potem mówi, że jestem duktig.
Czyli dobra, zdolna, mądra…

Do Sary, co mi pomaga z zamykaniem roku w spółkach prawnych, napisałam maila z wyjaśnieniem, dlaczego czasem robię takie durnoty.
Żeby nie myślała, że jestem niedokładna albo niedbała. (Czasem jestem)
I jak pisałam olśniło mnie, że kurde, ja naprawdę jestem DUKTIG bo się sama nauczyłam tak dużo. W obcym języku w dodatku.
Ale niestety wraz z wiedzą przychodzi też świadomość błędów zrobionych na początku… I to sprawia, że nie mogę tak się zupełnie pogrążyć w samozadowoleniu.

Poza tym pogoda jest durnowata. Jest zimno, wieje ze wschodu i z północy, a wtedy jest naprawdę przenikliwie zimno, więc rano chadzam z Tośką w zimowej kurtce i czapce na głowie. Ale raz na jakiś czas wiatr zamiera i wtedy robi się lato. Ot, szwedzka wiosna.

Dobra, to idę zobaczyć tę babkę. A wy weźcie, napiszcie co u was.
Acha. Czytam was. Nieregularnie, z doskoku, ale nie komentuję bo nie mam siły na sklecenie czegoś rozsądnego.