92.

Lucia, twój blog z uporem nie przyjmuje moich komentarzy dzisiaj, więc wklejam tu:
U mnie w domu lodówka pojawiła się dopiero po roku 80.
Mięso, już wtedy było na kartki, mama wekowała. Masło trzymała w osolonej wodzie. W piwnicy była skrzynia na kartofle, a druga obok na buraki i marchew. Późną jesienią, w październiku kupowało się na rynku u chłopa kartofle na metry. Chłop te kartofle przywoził potem do domu, wozem z koniem :D.
Wtedy też można było kupować jabłka tzw zimówki. To była taka specjalna odmiana jabłek, które późno dojrzewały, chyba nawet dopiero po zerwaniu, przechowywane w ciemnej, chłodnej piwnicy zachowywały świeżość do wiosny.
Ych…to se ne wrati…

Ten tekst wpisuje się w jesienne wspominki o domu rodzinnym.
Jak na przykład grzybobranie, ale takie prawdziwe.
Budzili nas, Baśkę i mnie, wcześnie. Bo na grzyby chodzi się wcześnie. Czasem za oknem było jeszcze szaro.
Mama namawiała do jedzenia, ale wiadomo, że zaspane dzieciaki, jeść nie chciały. Nie pamiętam, żebyśmy marudziły, protestowały… Idziemy na grzyby i nie było dyskusji.
Do lasu nie było daleko. Ot, Miasteczko miało i do dziś ma taką specyfikę, że z centrum do lasu jest 5minut drogi. No, może 10. Tata i mama myszkowali pomiędzy drzewami, zachęcali nas do zbierania, pokazywali i uczyli które grzyby się je, a które nie. Uczyli też zachowania w lesie: nie krzycz, nie śmieć, nie łam drzew, ani nawet gałązek, nie rozwalaj grzybka, który jest dla ciebie niejadalny, zje go ktoś inny.
Baśka i ojciec zawsze znajdowali najlepsze grzyby. Ja zwykle nie znajdowałam nic. Ojciec się śmiał, że nawet jak się potknę o grzyba, to go nie zauważę. Tak mi zostało…
Po jakimś czasie ojciec wyciągał z kieszeni kanapki. Ale tam: kanapki! To były po prostu pajdy chleba, przełożone zwykłą kiełbasą. I zaczynał jeść. Sam. Jedzenie pachniało, a my obie bez śniadania…
-Tato, daj kawałeczek – żebrałyśmy. Wydzielał nam po małym kąsku, kłócąc się przy każdym, że jak to, przecież nie chciałyśmy jeść, a teraz on sam będzie głodny, bo mu wszystko zeżremy. Jakoś tak ta jego kanapka się rozmnażała cudownie i wystarczało i dla niego i dla nas.
Dom potem pachniał grzybami, rodzice całe popołudnie czyścili, dzielili: to do suszenia, to w słoiki, w ocet, na zimę.
Albo ten rynek…
Na rynek szło się chyba we wtorki i piątki. Rynek, to był taki plac, za rzeką, za elektrownią, na ulicy Górnej. Rzeczywiście była górna, bo leżała na wzniesieniu.
Też wcześnie rano, często było jeszcze zupełnie ciemno.
Lubiłam chodzić na rynek, ale mama nigdy nie chciała mnie brać. Byłam może kilka razy…
To był taki rynek, na którym byli ludzie z żywnością, ze wsi. Matka czasem kupowała tam śmietanę gęstą jak masło, lubiłam posmarowany nią chleb, posypany cukrem…
Majaczy mi się w głowie obraz martwych gęsi, ze zwieszającymi się szyjami.
Jajka w koszykach z wikliny.
No wozy konne. A na nich worki z kartoflami, marchwią i innymi takimi…
Matka kupowała kartofle. (Nie -ziemniaki, KARTOFLE). 2,5metra miało wystarczyć na całą zimę. Tak, kartofle kupowało się na metry choć tak naprawdę odpowiadało to kilogramom. 2,5metra to było tyle samo co 250kg. 5 worków po 50kg każdy.
Matka zamawiała, chyba nawet płaciła od razu, dawała chłopu kartkę z adresem i szłyśmy do domu. Chłop jak już sprzedał wszystko, to potem rozwoził kartofle po domach. Kartofle wysypywało się w piwnicy do skrzyni, a potem całą zimę wybierało. Na koniec były już miękkie, pomarszczone, z białymi pędami, ale i tak się je zjadało.
W piwnicy było zimno i ciemno. Bałam się, bo nie było tam elektryczności a świeczka nie dawała zbyt wiele światła. A to mnie zwykle wysyłano po kartofle.
Nie znosiłam tego, bo czasem się trafiał jakiś zgniły: człowiek ręką trafiał w zimne, mokre, lepkie… Bleee… Ale wiedziałam, że jak na taki kartofel trafię mam go wyjąć i odłożyć na bok, daleko od innych, żeby się reszta nie popsuła.
Odkładałam.
Następnego dnia po zakupie kartofli mama robiła pyzy. Ile się trzeba było naobierać! Musiałyśmy pomagać. I w tarkowaniu, bo przecież nie było tarek elektrycznych. Ktoś kiedyś widział jakąś taką na korbkę, ale farbowała kartofle i w ogóle… pańskie wymysły. Pyzy, placki, babka ziemniaczana to tylko na ręcznie utartych kartoflach. Zdarte skórki na palcach…oj tam…do wesela się zagoi.
Pyzy mojej mamy były wielkie jak dłoń, ciężkie, pełne mielonego mięsa suto doprawionego czosnkiem i majerankiem. Polane skwarkami ze słoniny z cebulą.
Dom pachniał jesienią.
Szyby parowały.
Bawiłam się lalkami wielkości mojego palca i domkiem z kartonu po butach.
A w radiu Czerwone Gitary grały „Jesień, liść ostatni już spadł…”

Szkoda, że nie można wiedzieć, że coś się dzieje po raz ostatni.

14 myśli w temacie “92.

  1. Opisujesz rzeczywistośc, którą i ja znam dobrze, mimo że starsza i mieszkałam w Krakowie;) Są pewne różnice, ja chodziłam do piwnicy po wegiel, w kamienicy były piece, dopiero na początku lat 70. rodzice je wyburzyli i zainstalowali kaloryfery na tzw. ogrzewanie etażowe. No i pyz sie u nas nie jadło, a pierogi róznego rodzaju, jednak głównie ruskie i z owocami, tez placki ziemniaczane, oczywiście. Targ miałam w odległości 5 minut, czyli 400 metrów (nadal tam jest) i nazywał się Kleparz, Nowy, dla odróżnienia od Starego, tego blisko Barbakanu; kupowało się ‚od baby’ i zawsze tej ‚swojej’, która miała najlepsze jajka/sery/smietane etc. 🙂
    Nie znam słowa ‚tarkowanie’, domyślam się, że chodzi o ‚ucieranie’ ziemniaków na tarce, tak?

    Polubienie

  2. Moja babcia mieszkała w chatce w Terespolu nad Bugiem. Jeździłam tam co roku na wakacje. W chatce nie było bieżącej wody – ta pochodziła ze studni, za potrzeba chodziło się do wychodka na zewnątrz i paliło się w piecu i pod płyta węglem, masło było przechowywane w glinianym garnku z woda. Zabawne, nie pamietam jak było przechowywane mięso. Ziemniaki kupowało się tez na zimę na metry. Babcia miała kawałek pola na którym hodowała ogórki, które zbierało się pod koniec lata kisiło się w wielkich beczkach. Proces kiszenia od początku (podbierania ogórków ) do końca (beczki z ogórkami szły na leżakowanie w wodzie na Konowicy) pamietam do dzisiaj. Jak mnie kiedyś najdzie wena to opisze ze szczegółami.
    Wiesz, myślę, ze dobrze, ze nie wiemy, ze coś się dzieje po raz ostatni. Ja by to zparafdrazowala, ze trzeba łapać każdą chwile bo nie wiadomo czy to się nie dzieje po raz ostatni.
    Z latami takie momenty nabierają innego wymiaru. Ja romantyzuje teraz życie w babcinej chatce zapominając, ze było ono bardzo ciężkie i wymagające dużo siły. I dobrze pamietam jak babcia z radością przeprowadziła się do mieszkania w bloku z woda, kanalizacja i centralnym ogrzewaniem.

    Polubione przez 2 ludzi

    1. „leżakowanie w wodzie na Konowicy” co to znaczy?
      Moja babcia ze strony mamy mieszkała na Mazurach. Tam nawet w latach osiemdziesiątych paliło się w piecu a za potrzebą chodziło do drewnianego wychodka.
      Z tym ostatnim razem to może masz rację

      Polubienie

  3. Dzień dobry:).Podczytuję od dawna Pani blog ale dopiero teraz ośmileliłam się ujawnić ponieważ wywołała Pani moje wspomnienia:).Jako mała dziewczynka bywałam u dziadków na wsi koło Miasteczka i czasami dziadek zabierał mnie na ten ryneczek.To była cała wyprawa.Ranna pobutka ,bo te trzy kilometry trzeba było pokonać konno.Na wóz ładowało się kartofle,jaja,miód ,osełki masła i śmietanę a babcia dodatkowo pakowała te dobra dla rodziny .mieszkającej w M.Szkoda że ten świat już nie istnieje…Pozdrawiam serdecznie.

    Polubienie

    1. dzień dobry.
      Fajnie, że się odzywasz. Wybacz poufałą formę, ale skoro czytasz to od dawna to darujmy sobie ceregiele.
      Co do czasu dawnego…Wspominam go z nostalgią, ale nie żałuję że tego świata już nie ma… Wraz z nim odeszło wiele uciążliwych spraw. Choć oczywiście miło byłoby znów móc kupować warzywa eko od chłopa na ryneczku za rozsądną cenę…

      Polubienie

Dodaj komentarz