99. Niedziela

Wieje i siąpi. eM wybiera się na ryby. Ja …się nie wybieram.
Yankie zdycha, był przeziębiony jak wróciłam z Polski, dwa tygodnie był spokój i apiać od nowa Polska Ludowa. Spokój był względny bo młody kaszlał tak, że aż mu się na wymioty zbierało. Pani w ośrodku zdrowia powiedziała, że po przeziębieniu to normalne, ma pić dużo, najlepiej herbaty w miodem i cytryną. Pił. I tylko infekcji się polepszyło.
Dramat.
Ten człowiek nie ma żadnej odporności. Bo skąd ma mieć? Mało się rusza, jest chudy jak patyk, je byle co, głównie mrożoną pizzę. No chyba, że ja zrobię jakiś obiad. Nie jada owoców, nie jada warzyw, chyba, że ja zrobię surówkę. A że ja coraz rzadziej gotuję to i surówki są rzadko.
Mnie się zdarzy zjeść w tygodniu to jabłko, to marchew, to sezonowe owoce. Zimą kiszoną kapustę i ogórki. Banany cały rok. Młody nie pilnuje tego… Ale z drugiej strony – całe życie był taki zdechlak, nawet jak byłam przykładna matka Polka i obiad z surówką był prawie każdego dnia. No a ja wychodzę z założenia, że naprawdę mam prawo nie dbać o jadłospis dwóch dorosłych facetów.
Pytam kolegę Doktorka czy by młodemu nie zaaplikować jakiegoś specyfiku podnoszącego odporność, ale nie żadnych syropków z jeżówki tylko szczepionki, ale jeszcze mi nic nie podpowiedział.
Młody teraz dodatkowo ma mdłości na widok jedzenia. I zaczyna mnie to niepokoić na tyle, że zapytałam czy jest coś co sądzi, że by zjadł. Rosół. No eM gotuje dziś rosół jak wróci z ryb. Bo tylko on umie ten rosół porządny zrobić. A, że przy okazji będzie piekł jakieś nogi z kury to i rosół zrobi.
Mój dzisiejszy obiad to kartofle, surówka z kapusty i marchewki oraz TADAM! FALAFEL!
Pierwszy raz robię, jadłam wcześniej kupne, średnie były, bez smaku i wiórowate, ale tęsknię za obiadem typu: kartofel, kotlet i surówka. To co robić?
Przy okazji zrobiłam ciasto czekoladowe z ricottą podpatrzone na jednym blogu. O dziwo – wyszło, a byłam pewna, że będzie tylko piękny zakalec bo strasznie było gęste, tak, że zapomniałam dodać wiórków z czekolady. Ale bez wiórków też jest dobre.
Wczoraj byliśmy na spacerze na takich szlaku…No szlak turystyczny, mapa jest, droga wydawała się ciekawa, pomiędzy jeziorkami, miały być też ruiny o czym informował i znak na mapie i szumny drogowskaz.
Ech…
Z ruin były jedynie schody prowadzące na wzgórek oraz ukryta w ziemi jakaś piwnica. Teren natomiast był zwyczajnym pastwiskiem, ze stadami owiec. Żeby choć malowniczy… eM walczył z Tośką, bo ona przecież buziaka dawać chciała każdej owieczce. A owieczki, jak te barany, stały na ścieżce i koło niej i nie zamierzały się cofnąć by nam zadanie przejścia ułatwić. Na końcu pastwiska czekała nas atrakcja w postaci zasieków w miejscu przejścia. Zasieki były pod prądem. A przejść można było jedynie ponad drutem. Drut był pociągnięty kawałkiem izolacji, a przejście nad nim miały ułatwiać specjalne kładki. Średnio sprawny człowiek przejdzie, ale pies – nie. A weź przerzuć przez płot 40kilo. Nie mówiąc już o kimś mniej sprawnym czy na wózku. Oczywiście nigdzie żadnej informacji.
Wreszcie eM rozplątał drut blokujący bramę (nie był pod prądem), odciągnął bramę przeszłyśmy z Tośką. Tuż za bramą, w błocie pieseczek mój maleńki uwalił się na drodze, bo bez Pańcia to ona nie idzie.
Za ten nijaki spacer dostałam bonus w postaci skaczącej przez pszenicę sarny… Choć chyba na sarnę to zwierzątko było za duże. Gdzieś z daleka słychac było strzały – ktoś polował. W lesie usłyszeliśmy szczekanie. To znaczy najpierw myśleliśmy, że to szczekanie, ale to było tylko podobne do szczekania. Wiem, że sarny dają takie odgłosy, ale znowu: czy mała sarenka da tak potężny głos? Może to jakieś daniele, łosie czy jelenie?
Wróciliśmy do miasta, pojechali nad jezioro i tam wymyliśmy psa i buty z błota i owczego łajna.
Wieczorem obejrzałam Book Club z Diane Keaton…I kurdę. Kto tę Diane ubierał w tym filmie to nie wiem, ale to był ktoś, kto jej nie lubi. Albo miała na sobie workowate jeansy albo na odmianę jeansu rurki z niskim stanem. W jednych wyglądała źle, koszmarnie grubo, jakby miała w talii ogromną oponę, w drugich jeszcze gorzej bo opona wylewająca się spod paska+ nóżki patyczki. A jak w jednej scenie założyła żakiet i dość szerokie spodnie to naprawdę można było uwierzyć, że jest laska.
Sam film…ani zabawny, ani liryczny. Nudnawy…
Ja jednak muszę choć przez godzinę dziennie pomachać drutami bo wtedy ręce mniej bolą, a nie umiem tak bez niczego, to choć filmy oglądam.
Obejrzałam na Netflixie całą serię „Opowieści z San Francisco” i przez chwilę miałam wrażenie, że świat zidiociał do reszty bo w sumie to liczy się tylko seks.
Teraz oglądam Bloodeline. No…lepsze, ale Gilmorki to to nie są.
Tęsknię za Gilmorkami, ale znam je na pamięć…ych…

Zielony kot od Iksi zrobił furorę zarówno u obdarowanego jak i jego mamy.
Różowy…nie wiem. Stella ma 3 miesiące więc trudno oczekiwać po niej jakiejś reakcji. A jej mama…no…cóż… Ponieważ to bratowa Mela to zmilczę.

UPDATE po obiedzie: FALAFEL TO ZUO!

6 myśli w temacie “99. Niedziela

  1. Tak naprawdę te wielkie bydlaki-bydlaki są najczęściej bardzo przyjazne i mało agresywne. Ale oczywiscie wszydtko zalezy od rasy, charakteru i wychowania. Pies to wciąż zwierzę. Trzeba zachwać rozwagę zwlaszcza gdy się nie zna ani psa ani wlaściciela.

    Polubienie

Dodaj komentarz